2012-02-16

Tizi'n Tishka dwa razy w 24h czyli ostatnie WKP :)



Mówi się o niej: niebezpieczna. Kręte drogi wspinają się zakosami by przeprowadzić cię przez najwyższą w tej części kontynentu przełęcz. Kiedy spojrzysz w urwisko bledniesz a świadomość, że jesteś właśnie wyżej niż najwyższy szczyt Polski dodaje emocji. Szczególnie zimą kiedy biała szata pokrywa wierzchołki a śnieg i lód zalegają na drodze. Niektóre zakręty mają po sto osiemdziesiąt stopni a widoczność jest zerowa zza opadającej pionowo skały. 




Wtedy dajesz znak klaksonem, że wchodzisz w ten łuk a ktoś nadjeżdżający z naprzeciwka powinien poczekać. „Powinien” niestety niekiedy zależy od wielkości pojazdu. Stąd wypadki, które na tej drodze nie są rzadkością a ich skutki łatwo przewidzieć. Tishkę, bo tak na imię tej przełęczy pokonywaliśmy już kilkakrotnie ale nigdy autobusem. Tym razem nadarzyła się okazja więc z niej skorzystaliśmy. Autobus rejsowy korporacji Supra Tours to sprzęt w miarę nowoczesny. Pasy na siedzeniach, kładzione fotele i wysoko usytuowane miejsca siedzące. Te ostatnie okazały się znamienne w skutkach. Bowiem po pokonaniu płaskiego odcinak drogi z Marrakeszu dojeżdżamy do Atlasu i rozpoczyna się prawdziwa jazda dla wielbicieli rollercoasterów. 




Na każdym z pokonywanych zakrętów autokar kładzie się na boki, jakby pasażerowie odbywali kandydatkę czyli rejs rekrutacyjny do Akademii Morskiej. Czujesz przychodzącą kolejną falę a kołysania nie ma końca. Błędnik szaleje a w żołądku robi się niezła zawierucha. Nas to w sumie nie dotyczy bo jesteśmy ludźmi znad morza ale wszyscy znają słabość Berberów do takich atrakcji. Na efekty nie było trzeba długo czekać. Pierwszy pocisk z wnętrza małego chłopca ląduje na ubraniach współpasażerów, między innymi turystki ze Stanów. Odpowiedzi na pytanie dlaczego zapach i widok zwróconej treści żołądka powoduje reakcję łańcuchową i staje się sportem drużynowym szukamy u antropologów. Okazuje się, że społecznościach jedzących wspólne posiłki, taki odruch to sygnał dla reszty do pozbycia się zepsutego lub trującego jedzenia. Nie inaczej było tym razem. Do "zabawy" dołączali kolejni uczestnicy naszej podróży a ci, z większym samozaparciem czynili swe obowiązki na tak zwanym przystanku na żądanie, przysypując swe wydzieliny piaskiem na poboczu. 



Turystka ze Stanów prosi kierowcę aby ten na postoju posprzątał wymiociny zalegające w przejściu abyśmy nie musieli w tym smrodzie jechać dalej. Ten jednak okazuje się być prawdziwym zawodowym kierowcą i olewa cała tą sytuację. Pożyczonym w barze mopem i wiaderkiem z wodą pasażerki same robią z tym porządek a reszta? Reszta robi zdjęcia na zewnątrz lub zajada mielone baranie mięso z grilla. Patrzę na nich i już się boję bo według mojej opinii oni nie jedzą tylko ładują amunicję do swych wyrzutni. Od razu napiszę, że powrotny kurs niczym się w zasadzie w tej kwestii nie różnił, no może tym, że kierowca zjeżdżając już z przełęczy spalił hamulce a smród tej spalenizny dodał do grona „słabych żołądków” nowych członków. Nie pomagało wąchanie obranej skórki pomarańczy i żucie gumy. Czasem po prostu to nie jest twój dzień.


Znajomy opowiadał nam o jeżdzie przez Tishkę autobusu wypełnionego ponad stan. Kilkanaście osób stało w przejściu i bujało się rytmicznie na łukach a na tych naprawdę ostrych wpadali na kolana tych siedzących. Z tyłu autobusu siedział lokalny zespół muzyczny, który dla rozładowania sytuacji przygrywał nomadzkie szlagiery i wypuszczał w eter wibrujące dżwięki. Jeden z pasażerów w tym ścisku zwymiotował na głowę osoby siedzącej przed nim a potem próbował zmyć mu to z czupryny wodą z butelki. Zapach się rozniósł i reakcje żołądkowe również. Wyobraźcie sobie taki autobus, latający na wszystkie strony ludzie, muzyka na żywo w akompaniamencie odgłosów dochodzących z głębi trzewi. African style :)



Z dworca w Warzazat odbiera nas El Houssaine i od razu robi się rodzinnie. Jemy lunch w jego domu a potem na słonecznym tarasie na poduchach rozmawiamy do wieczora popijając marokańską herbatkę. O 19-tej jedziemy do centrum a dokładnie do Avon Acadamy, szkoły językowej ufundowanej przez Sheilę Barry. Na pierwsze zajęcia po feriach przyszło kilkanaścioro kursantów w zróżnicowanym wieku, jednak wszyscy byli starsi niż nasze docelowe dziesięciolatki. Pokazaliśmy im zatem na początku zdjęcia z naszej podróży, Warsztatów Kultury Polskiej zorganizowanych w innych krajach a następnie nasz film i slajdy o Polsce. Na koniec, obowiązkowo nauka języka polskiego, która młodym Marokańczykom szła wyjątkowo sprawnie.


Niezręcznie było nam dawać im kolorowanki ale z cukierkami to już inna sprawa. Po pokazie, po przybiciu na fladze ostatnich już w podróży "piątek", urządziliśmy sobie pogadankę po angielsku. Padły pytania dotyczące naszego kraju, zwyczajów i codzienności. Od studentów, w zamian dowiedzieliśmy się  podstawowych informacji na temat języka Berberów - Amazigh (Wolny Człowiek) oraz najważniejszej litery "Z", rozpoznawalnej na całym świecie, która swym znaczeniem i wyglądem kojarzona jest ze stojąca postacią "Free Man Standing".



Na koniec wymiana kulturowa na temat gier. Okazuje się, że popularna u nas zabawa w krzesła (jedno mniej niż graczy) oprawiana muzyką jest także popularna w Maroku. Gra ze zwijaniem na ołówek przedmiotu na sznurku ma swoją odmianę tutaj a różni się tym, że konkurenci zwijają na swoje kciuki sznurek, na środku którego zawieszony jest cukierek. Potem nasz znajomy przedstawił nam swoje doświadczenia związane z wymianą międzykulturową, gdzie na zasadach wolontariatu uczniowie z całego świata odwiedzają Warzazat i okolice. Świetna zabawa połączona z pracą i pomocą niesioną marokańskim dzieciom. Nic bardziej cudownego nie mogło nas spotkać na koniec naszej podróży.





Teraz z podniesionym czołem, trzymając naszą flagę wypełnioną kolorowymi śladami rączek dzieci świata możemy śmiało powiedzieć, że właśnie wypełniliśmy naszą misję a nasza podróż zbliża się do końca. W głowach kiełkuje nam jednak myśl, którą najlepiej ilustruje prawdziwie stare arabskie powiedzenie:
" Psy szczekają a karawana idzie dalej."
Zatem jeśli nasza zaczarowana karawana zatrzyma się na chwilę w Founduku czy Karawanseraju to z pewnością za jakiś czas ruszy dalej, z nowym pomysłem w nieznany świat :) 

ps.
O spotkaniu z Rahmounem i jego projekcie już niedługo na www.africaedeserta.pl


Pocztówka z czerwonego miasta.

Mozaikowy zellidż powinien składać się z maluteńkich kawałków ceramiki.

Meczet i kościół obok siebie - jasne, że można.

Człowiek balon :)

Koutoubija oczami dziecka...

Przepiękne kilimy.


Jamaa el Fna o zmierzchu.

Autobus turystyczny - 170 MAD i zgadnijcie jakiego języka nie ma w ofercie ?

Beige taxi.

Who let the snakes out ?



Fez to europejska nazwa nakrycia głowy - Tarbusza.

Na śniadanie...naleśniczki :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...