2011-11-04

Szybko, wygodnie i na czas ...

Tak brzmi slogan reklamowy firmy przewozowej, autobusem której wracaliśmy do Dar es Salaam. Szybko – o, tak i to nawet za szybko. Wyprzedzanie na trzeciego, pod górkę i nie zatrzymywanie się przed „leżącymi policjantami”. To ostanie zresztą sprawiało nam nieco frajdy, bo podczas długiej jazdy podskakiwanie na tych poprzecznych wzniesieniach było nawet fajne i przy dużej prędkości czuliśmy się jak na. Osoby, które nie były na safari mogą za jedyne 18 złotych, jadąc porannym autobusem obejrzeć przez okno zwierzątka przekraczające drogę biegnącą środkiem Parku Narodowego. Same atrakcje w jednej cenie – w cenie biletu za przejazd autobusem rejsowym. Tym razem jest o wiele lepiej, choć po wejściu znowu ta sama sytuacja.


Jednych wywalają, drugich przesadzają. Po chwili siedzimy obok siebie i jest całkiem wygodnie. Co prawda kanapa obok naszego siedzenia jeździ w lewo i prawo, zgodnie z zakrętami na drodze, ewidentnie widać jednak, że coś się poprawiło. To brak naszych plecaków w przejściu i o wiele mniej pasażerów. Zastępca kierowcy znalazł klucz od pokryw bagażników i udało się upchnąć się nasze plecaki razem z wypalanym tutaj węglem drzewnym i jakimiś worami z paszą. Jaki był efekt po wyjęciu możecie się tylko domyślać. Zatem szybko - tak, wygodnie – raczej nie, na czas – przy tej prędkości jazdy nawet przed czasem ;)
Tym razem zagadują nas inni pasażerowie i obsługa. Dopytujemy się dlaczego teraz płacimy po 9
tysięcy a w przeciwnym kierunku aż 15. Śmieją się i mówią, że to zależy od kierunku, pory i ...obsługi autobusu, choć zapewniają, że dzisiejsze bilety nie są turystyczne tylko lokalne. Miła kobieta o imieniu Bernadetta zagaduje Aiszę i rozmawiają po angielsku przez dłuższą chwilę. Kiedy wchodzi koleś z kartonem orzechów nerkowca, kupuje małą paczkę i podaje jej mówiąc:
- Teraz jesteśmy kumpelkami, więc orzechy są dla ciebie.


Dużo ludzi wysiada i robi się miejsce na nogi, można się nawet zdrzemnąć. Na przystankach handelek wokół busa kwitnie, zatem na śniadanie są banany, chips inmajaj (frytki zatopione w omlecie) i trochę coli, żeby to strawić ;)
Dojeżdżamy do DeS i wysiadamy na terminalu Ubungu. Trafiamy na mecz pomiędzy drużynami Kilimandżaro i Young Africa, więc w mieście jest wielka feta. Trąbki, wuwuzele, szaliki, bębny, śpiew i roztańczony żółto zielony kordon rusza spod dworca autobusowego. Za nimi w naszych kolorach narodowych podążają biało czerwone autobusy wypełnione roześmianymi fanami futbolu. Chcą nas naciągnąć na taksówkę ale twardo idziemy na daladalę. Nasz cel to przystane  Posta w centrum miasta, blisko portu. Wysiadamy płacąc za naszą czwórkę 2,20zł i idziemy w kierunku morza. Potem skręcamy w prawo i dochodzimy do terminalu promowego. Bilety kupujemy w takiej budce u przedstawiciela linii „Sea Express”. Dość drogo bo dorośli płacą 35$ a dzieci do 12 roku 25$. Kroją nas po 5$ ekstra za prowizję mówiąc, że jest to opłata portowa – niezła ściema ale nic tu nie poradzimy.
Potem nasz teoretycznie szybki prom, który miał być za pół godziny przypływa po dwóch godzinach i płynie zamiast półtorej godziny ponad cztery. No, cóż daliśmy się wpuścić jak zresztą reszta naszych kompanów podróży – mieszkaniec Bostwany, biały afrykaner ze swoimi kolegami oraz grupa amerykańskich studentek. Dopływamy trochę przed dwudziestą. Stone Town na Zanzibarze wygląda nieco ponuro po zmroku ale koleś z informacji turystycznej nam pomaga i załatwia transport za 6 zł i miejsce do spania bez większych wygód po 30 zł od osoby. Zanim jednak wyjdziemy przez bramę z napisem „Karibu Zanzibar” trzeba okazać paszporty i żółte książeczki z aktualnym szczepieniem na yellow fever.


Wąskie uliczki a w nich skutery i motorynki. Większa część kobiet nosi chusty a wśród nich są również całkowicie zakwefione. Zresztą o tym jak mocno jest to ortodoksyjne społeczeństwo świadczy widok tradycyjnie ubranych w muzułmańskie stroje mężczyzn. Czuć klimat arabski bo niemal wszystko przypomina tutaj tradycyjną medinę. No, może poza grzybem na ścianach budynków i wielkim kościołem anglikańskim górującym nad miastem.




Ludzie mili, czasem zaczepią, niekiedy uśmiechną się i zagadają. Przy targu, wśród straganów siedzą Masajowie i sprzedają swoje rękodzieło (istna cepelia). Wśród spacerujących mieszkańców można dostrzec hindusów, zatem na kramikach z jedzeniem nie dziwią nas warzywne samosy na patykach.


Dzisiaj jest już niedziela. Na targu mnóstwo egzotycznych owoców a przed naszymi drzwiami sprzedają na ulicy duże, kilogramowe czerwone grejpfruty. Wewnątrz twarde, słodkie i niezwykle soczyste. Zjadamy dwa i jesteśmy już po śniadaniu.


Teraz czekamy na transport i kierujemy się na upragnioną plażę. Popołudniu docieramy do Nungwi, na północy wyspy. Bierzemy w rękę informator i pytamy kierowcy, gdzie tu można znaleźć tani nocleg – bo okazuje się, że mieszkająca na Zanzibarze Matylda którą mieliśmy o to wszystko wypytać dopiero za dwa dni przylatuje z Polski. Kierowca wskazuje miejsce przy plaży. Miejsce nazywa się Jumbo Brothers i choć standard to raczej średni, nam bardzo pasuje i postanawiamy wspólnie, że zostajemy tutaj na sześć dni...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...