2011-10-06

No jak to jest, nie mieć nic?

Przywykliśmy wszyscy do tego, że po pracy wracamy do domu, w swojej kuchni robimy kolację, siadamy w swoim fotelu/krześle/kanapie i włączamy swój ulubiony program w tv/stronę w necie. Jak się zmęczymy to wskakujemy do swojego łóżeczka, w swoją pościel. Przed blokiem/domem stoi nasz samochód, którym nazajutrz ruszymy do swej pracy po to by wrócić z niej i tak wkoło. Mamy swoje rzeczy, zbieramy następne i wracamy do siebie.
Dzisiaj padło zaskakujące mnie pytanie:
- Jak to jest nie mieć nic?
Frapujące, zwłaszcza jeśli przez całe swoje życie człowiek powtarzał cykle swoich pradziadów, najpierw polował (to za czasów młodości raczej), potem uprawiał zbieractwo, żeby na koniec zasiąść na roli i uprawiać (z marnym skutkiem, chociaż maliny wszyscy sobie chwalili).
Popadamy w rutynę, dorabiając się własnego czajnika, potem telewizora, następnie własnej kuchni i wspomnianego auta, wreszcie upragnionego M. Jest to dla nas tak oczywiste, że nawet ja - człowiek, który w przeciągu miesiąca pozbył się tego wszystkiego - ogromnie się zdziwił, czując, że faktycznie, coś tu jest nie tak. Na początku uczucie jest dziwne ale potem przychodzi wyzwolenie, czujesz jakbyś duszę miał wolną i niczego ze sobą nie dźwigasz. Zamiast samochodu mam autobus i SKM-kę, widzę ludzi, czasem zagadam, uśmiechnę się. Jasne, czasu też mam teraz więcej więc się nie śpieszę, nie wariuję. Tylko kiedy trzeba być w dwóch miejscach naraz to przydałby się własny środek lokomocji. Od czego zatem są kumple. Dzięki Marian za pamięć ;)
Teraz siedzę przed monitorem komputera i zastanawiam się jak to jest nie mieć nic. I uwierzcie mi, kompletnie nie mam pojecia. Bo rozglądam się po pokoju, są ze mną "moi ludzie" więc wszystko co teraz potrzebuję, właśnie MAM i nie chcę nic więcej.


American Dream...

Sposób na dostanie się do Stanów Zjednoczonych (legalny sposób) jest jeden. Niezbędna jest wiza na wjazd do tego - co by tutaj nie napisać, to jednak wyjątkowego - kraju. Tyle tylko, że droga do zdobycia dokumentu upoważniającego na wstępne dotarcie (bo przecież może nas zablokować na granicy oficer imigracyjny) na ziemię demokracji nie jest proste a z pewnością nie jest tanie.
Najpierw batalia z wnioskiem, zdjęcia w formie elektronicznej, pytania, odpowiedzi i jest ... hurrra promesa wizowa. Teraz tylko po 140 bax-ów od każdego i modlimy się aby kurs $ nie poszybował w górę. Na wizytę umawia nas telefonicznie telemarketer (ponad 5 zł za minutę a powtarzać będzie nasze dane po trzy razy - przy czterech osobach trwa to w nieskończoność). Dobra, jest termin. Wszystko idzie gładko. Uprzejmy Pan przez telefon informuje, że na teren ambasady nie są wpuszczane dzieci poniżej 14 roku a wszystkie elektroniczne zabawki mamy zostawić w hotelu, samochodzie czy u znajomych w Wa-wie - bo też nie wolno. Myśląc o tym jak zorganizować czas młodszej córce w czasie naszej rozmowy z konsulem kontaktujemy się z kuzynką, która na szczęście ma chwilę, żeby zaopiekować się dzieckiem. Robi to zresztą w sposób wspaniały, bo zabiera ją wcześniej do Muzeum Powstania a potem na starówkę więc lekcję historii odbywa w najlepszy możliwy sposób.
Wtorek rano, wchodzimy do ambasady. Bramki, ochroniarze, paski ze spodni, podwójne drzwi. Na pierwszy rzut oka norma ale po co te odkażacze do rąk i dlaczego jest ich aż tyle. Za nami wchodzi rodzina z małym dzieckiem. Ochrona się uśmiecha i wszystkich wpuszcza. Zdziwiony pytam:
- Ale jak? Z dzieckiem?
- Można, można... ale nie trzeba. Do 14 roku nie trzeba. - słyszę spokojną odpowiedź.
Na telefony i elektroniczne gadżety zresztą przy wejściu też jest depozyt, więc słowa Pana telemarketera traktuję teraz z przymrużeniem oka. Widać "nie wolno" i "nie trzeba" nabierają synonimicznego znaczenia.
Teraz trzeba dopłacić do opłaty za przygotowanie wizy czyli obsługę konsularną ale w kasie nie można płacić kartą. Wyścig do bankomatu, odkażamy rączki i możemy zapłacić w kasie. Tutaj widzimy pierwsze łzy, bo nie wszystkim jest dane zobaczyć kraj za wielką wodą.
Potem już zupełnie inaczej niż przy "indyjskim koszmarze" ;). Kolejka, okienko, rejestracja, numerek do pobrania. Siadamy, czekamy 30 minut. Wyświetla się numer, podchodzimy, rozmawiamy. Jest miło. Pani Konsul o wszystkim nas informuje, sprawdza dane i odciski palców. Potem czekamy 3 dni i paszporty są w naszych rękach a w nich kolorowa wklejka z fotografią, która jest bramą do "lepszego" świata. Jasne, chciałoby się zobaczyć Wielki Kanion, Route 66, Beverly Hills, Statuę Wolności. Poczuć na twarzy bryzę oceanu na Oahu, poszaleć w Disneylandzie, porównać odciski rąk na Sunset Boulevard i wszystkie te rzeczy kojarzone z kolorową komercją Ameryki. Czyż nie po to się tam jedzie? No nie do końca... chcielibyśmy przede wszystkim poznać amerykanów, tych rdzennych i tych, którzy stworzyli obecny obraz tego kraju...ludzi, którym spełniło się amerykańskie marzenie ;)
ps. o ile przejdziemy przez surową kontrolę na lotnisku, oczywiście ...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...