2011-10-22

Nareszcie ciepło :)

O poranku jedziemy do centrum Konyi, pozwiedzać, poszwędać się i strzelić małą sesję przy lepszym świetle. Około południa wierząc głęboko, że czeka na nas lepsza pogoda przedzieramy się przez wysokie góry byle dalej na południe.


Około siedemnastej docieramy w okolice Antalyi. Na pierwszy rzut idzie Belek. Ponoć nad samym morzem, świetne warunki i nic tylko wypoczywać. Dojeżdżamy na miejsce i wreszcie wkładamy wymarzone sandały bo temperatura sięga dobrze ponad 30 stopni. Idziemy w miasto...hmmm, no troszkę przesadziłem, bo to kurort i do tego z najwyższej półki. Wokół słychać tylko rosyjski, widać zresztą też, bo na sklepach wszystko również cyrylicą. Ceny jak z kosmosu, a zamiast jakiegoś taniego lokalnego przytułku z koftą same sklepy z biżuterią i drogimi markami. Szukamy naszych "couchów" ale Turcja nas nie rozpieszcza. Nikt z hostelujących nam nie odpowiada, wogóle w Turcji jakby się zapadli pod ziemię. Musimy sobie radzić jakoś inaczej i szukamy campingów na plaży. Ten z bambusem w nazwie najbardziej nam pasuje więc uciekamy z dzielnicy drożyzny do chatki na plaży. Szukamy ponad dwie godziny i nic. Jesteśmy w samym centrum Antalyi i czujemy się lekko zagubieni a i pora już późna. Trafiamy na gościa, który prowadzi rstauracyjkę przy deptaku. Pyta czego szukamy i otwarcie zagaduje: hotel czy hostel. My z tej alternatywy wybieramy hostel. Gość macha ręką i pokazuje ścianę. Nagle ściana zwija się do góry i przechodzimy jakby za pomocą szafy z Narnii. Ze zgiełku plażowej miejscowości wchodzimy w cichą, spokojną i na wpół pogrążoną w ciemności Keleici - stare miasto Anatlyi. Prowadzi nas do miejsca wyjątkowego, ukrytej za murami oazy.

- Skąd przyjechaliście. - zapytuje właściciel.
- Z Polski. - odpowiadamy jakoś tak bez większej energii.
Myśli i patrzy na dzieciaki stojące w malutkim recepcyjnym hallu uginające się pod ciężarem plecaków. Żal mu chyba się nas zrobiło, bo cenę dał tak niską, że wstyd byłoby nie skorzystać... w Zakopanem to byśmy chyba w czwórkę obiadu nie zjedli za takie pieniądze. W pakiecie basen z 13 stopniową wodą i bufet w postaci grillowanej rybki. Dzielnica jakby żyła zupełnie innym tempem, niż cała reszta za murami. Wymarzony sen ale coś zasnąć nie można bo w basenie jest coś na wzór fontanny, która szumi i szumi.... i szumi. Wreszcie ktoś ją wyłącza i zapada ciemność.

Następnego dnia zanim szeroko otworzyłem oczy, Aisza już nurkowała w basenie. Czas goni, bo trzeba odwiedzić plażę i się trochę posmażyć. Słońce szybko wchodzi w zenit a my poszukujemy miejskiej plaży w Antalayi. Odnajdujemy ją po wschodniej stronie miasta. Nazywa się Lara i dojeżdżają do niej małe, miejskie autobusy. Zanim dojdziemy do plaży mijamy ogromny pas drzew, pomiędzy którymi ukryte są miejsca na piknik.


Plaża z ciemnym piakiem i małymi kamyczkami ale woda... super. Wreszcie możemy się porządnie wymoczyć i skorzystać z kąpieli słonecznych. Do Arletty przypałętał się jakiś bezpański pies. Położył się na ręcznik i ... kazał się głaskać.


 
Słoną wodę trzeba z siebie zmyć. Infrastruktura świetna, prysznice, toalety i przebieralnie. Znajdzie się coś na ząb i jest kilka atrakcji takich jak pompowany fotel dwuosobowy ciągnięty lprzez skuter lub znane chyba wszystkim loty spadochronem za motorówką.


To był dobry dzień...odpoczynku. Szkoda, że ze względu na ograniczoną ilość czasu nie możemy zabawić tu dłużej. Przed nami nocna podróż na samą północ. Wracamy do Istambułu.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...