2011-10-27

Rafiki...

Dziś odezwał się znajomy „couch” (z portalu couchsurfing) i zaprosił nas do siebie do wioski. Poprosił nas również o warsztaty dla dzieci ze świetlicy, informując, że choć warunki nie są zbyt dogodne w bardzo skromnej ale prężnie działającej szkole, gdzie może i nie ma ławek ale za to głód wiedzy i chęć uczestniczenia w zajęciach tak dzieci jak i nauczycieli rekompensuje wszystkie braki. Bardzo nam smutno rozstawać się z wspaniałymi ludźmi, których poznaliśmy tu w Segerea ale czas już jechać dalej... bo w myślach wciąż jak mantra powtarzamy: safari... oh, safari już czas...


Na pożegnanie otrzymujemy wielką pomoc w postaci transportu do wioski naszego znajomego oddalonej o ponad godzinę jazdy oraz wiele ciepłych słów wsparcia. To niesamowite wiedzieć, że są ludzie, do których możemy zwrócić się gdyby coś działo się nie tak: „Jakby co, to wystarczy telefon a przyjedziemy z odsieczą” - DZIĘKUJEMY i liczymy na to, że nie będzie takiej potrzeby ;-)


Trafiamy do miejscowości Mathias, kawałek za Kibaha. Bernard zabiera nas do swojego domu. Dominika stara się pomóc przy obiedzie i robi szpinak według instrukcji Upendo.


Poznajemy kolejno sąsiadów, którzy podchodzą lub podjeżdżają aby się przywitać z nami oraz rodzinę i znajomych, którzy to raz po raz zachodzą do domu. Rozmawiamy sobie luźno o tym co jeszcze chcielibyśmy robić w Tanzanii, więc pada też pytanie o safari. Popołudniu Bernard poprzez nauczycieli skrzyknął ferajanę dzieci do świetlicy i tam w prowizorycznych warunkach, bez prądu próbujemy zrobić warsztaty. Najpierw ustawiamy ławki, jedna na drugą aby rzucić pokaz z projektora ukrytego w kamerze. Przyciemniamy okna czym się da. W ruch idą oparcia foteli, zasłony przyniesione z domu oraz kawałek kartonu.


 Ruszamy z pokazem mimo tego, że nadal jest dość jasno w środku – inaczej się po prostu nie da. Dzieciaki oglądają i zapada cisza, pomimo wcześniejszych wrzasków i gonitw. Starsze dzieci schodzą się jeszcze ale po cichutku zajmują miejsca z tyłu. Nie wszyscy rozumieją angielski ale i tak patrzą na slajdy z zaciekawieniem.


Potem nauka polskiego i kolorowanki. Przed chwilą zrobione kopie w ilości pięćdziesięciu sztuk rozchodzą się w kilka sekund. Robimy sobie zdjęcia i fotografujemy rozweselone dzieciaki. Wraca Bernard a wraz z nim uśmiechnięty od ucha do ucha koleś z dredami w rastamańskiej czapce. To Simon, człowiek orkiestra. Przewodnik po buszu, organizator wypraw, nauczyciel i twórca projektów w jednym. Od razu łapiemy dobry kontakt i wspólnie śmiejemy się z głupot.




Łapiemy daladala i jedziemy do Kibaha, bo tam jest bankomat. Działa ale jest limit. Mimo to po raz pierwszy w życiu wybieramy z bankomatu pół miliona ;)
W drodze powrotnej idziemy przez targ. Podglądamy ludzi grających w Bao, odmianę gry mancala, ponoć najstarszej gry na świecie w której to na drewniaj planszy z otworami różnego kształtu gramy małymi koścmi.


Kupujemy na targu rzeczy na kolację, między innymi mleczko kokosowe, z którego Mamakrisi zrobi ryż z sosem. Siedzimy potem długo do nocy, rozmawiamy o życiu i śmierci oraz oglądamy zdjęcia z ludźmi ze świata, którzy odwiedzili Bernarda. No właśnie, siedzimy, ale na zewnątrz po zmroku, łamiąc wszystkie zasady rozsądnego Mzungu. Na nasze szczęście tak mocno jesteśmy posmarowani Muggą, że aż się cali od niej kleimy. Ugadujemy się na wyjazd na safari z Simonem. Bernard oddaje nam swój pokój bo w gościnnym nie mieszczą się dwa duże materace dla nas. Potem montujemy dodatkową moskitierę w nieco kaskaderskich warunkach.


Wielkie dzięki najsympatyczniejszy człowieku na świecie. Jeśli będziesz to czytał, to wiedz, że bardzo ci dziękujemy - jesteś super gość! Rafiki - znaczy przyjaciel...

ps.
Mama! wiem że czytasz bloga - strasznie za tobą tesknimy, zwłaszcza Aisza - jak ma chwilę słabości to chce wracać, wskoczyć w piżamkę i ... wiesz gdzie ;) całusy. Serdecznie pozdrawiamy naszych rodziców i nasze babcie (trzymajcie za nas kciuki, bo od czasu do czasu tego potrzebujemy) - wasze nie umiejące usiedzieć w miejscu RDAA :)

2011-10-26

Habari! Nime toka Poland.

Jesteśmy drugi dzień w Tanzanii. O 9 rano miał przyjechać po nas szkolny mikrobus, ale jak stwierdził jeden z naszych znajomych opady śniegu, zawieje i zamiecie spowodowały lekki poślizg czasowy ;) Jedziemy w rastamańskim klimacie, bo muzyczka i kolory czapki kierowcy żywcem jak z Jamajki. Szkoła pod którą podjeżdżamy jest już z zupełnie innej bajki.


Nowoczesna jak na tutejsze warunki, piękna w całości i od razu rzuca się w oczy ogólnie panujący porządek. Siostry witają nas serdecznie a wśród nich jedna z naszego kraju, od lat na misji w Afryce. Serdeczne uściski i „dzień dobry” brzmi jakoś bardziej wyjątkowo niż zwykle. Szkoła istnieje zaledwie od kilku lat a już wyrobiła sobie dobrą renomę. Nasze odwiedziny w klasach tylko to potwierdzają. Wykładowym jest język angielski więc dzieciaki mają zagwarantowaną lepszą pozycję startową w przyszłą edukację. Czwarte klasy intensywnie pracują ponieważ przygotowują się do egzaminów państwowych. Po pierwszym, regionalnym zajęli drugą pozycję w okręgu.

Dzieci wyjątkowo grzecznie siedzą w klasach w swych pięknie skrojonych mundurkach. Uśmiechają się i witają nas po angielsku. Pierwsze klasy jeszcze nieco słabiej ale od drugiej w górę już świetnie się komunikują. Na warsztaty zapraszamy dwie klasy trzecie czyli niespełna sześćdziesięcioro uczniów. Rozkładamy sprzęt, kiedy po cichutku zjawiają się w sali na najwyższej kondygnacji i w liniach siadają jedno obok drugiego.


Witamy się i ruszamy z pokazem. Z wielkim zainteresowaniem oglądają slajdy ale najbardziej podoba im się bałwan i śmieją się w głos, że w Tanzanii śnieg można znaleźć tylko na szczycie Kilimandżaro. W nieprawdopodobnym skupieniu śledzą każde zdjęcie i chórem, rezolutnie odpowiadają na pytania. Potem chwilę dłużej zatrzymujemy się przy zdjęciu rysia, bo w końcu tutaj w Tanzanii żyją dzikie koty i inne rzadkie gatunki zwierząt. Okazuje się jednak, że dzika fauna na tyle odsunęła się od osad, że zamieszkała w rezerwatach i parkach, wiele kilometrów stąd. Tutejsze dzieci jeżdżą na wycieczki do zoo w Dar es Salaam. Tradycyjnie już nauka polskich słów i śmiech na sali, bo nasze „cześć” okazuje się strasznie szeleszczącym słowem. Idzie im świetnie.


Potem rozdajemy kolorowanki i kredki, a nasi grzeczni słuchacze w ciszy kolorują rysunki, najładniejsze prace nagradzamy nadmuchanymi na prędce balonami z napisem wykonanym czarnym markerem: „POLAND”.




Następnie rozdajemy krówki, tym razem podzielone na trzy części gdyż mamy ich mało a przed nami jeszcze kilka spotkań. Dzieci liżą je najpierw aby językiem wybadać smak po czym wszystkie je zjadają.


Czas na wspólne zdjęcie i powoli kończymy warsztaty. Prosimy o odbicie rączek na naszej fladze i znów mamy bliźniaki, więc pojawiają się kolejne dwa „hand printy”.


Jedna z dziewczynek poproszona przez nas aby opowiedziała o swych marzeniach zdradza nam je do kamery, mamy nadzieję zebrać takie wypowiedzi od innych dzieci w różnych krajach. Wtedy klasy stają naprzeciw nas i śpiewają piosenkę z podziękowaniem dla Dominiki, która prowadziła zajęcia. Robią to tak, że aż pojawiają się dreszcze na skórze a Dominice kręci się łza w oku. Trudno pohamować emocje kiedy tak z czystego serca płyną miłe słowa za wspólnie spędzony czas. Sekretarz szkoły jeszcze raz oprowadza nas po niej po czym chwilę rozmawiamy na korytarzu o tym jak to jest, kiedy dorośli oglądają nasze slajdy. Czują, że chcą poznawać i odkrywać – przyznaje, bo tak jest w jego przypadku. Dochodzimy wspólnie do wniosku, że najważniejsze to mieć marzenia i starać się je realizować.

Po powrocie do bazy idziemy do wioski na zakupy. Trzeba kupić baniak wody bo ta z kranu nie za bardzo nadaje się do spożycia. Studnie głębinowe owszem są ale bywa, że natrafi się na słoną wodę. Na targu sprzedawca owoców najwyraźniej ma z nas niezły ubaw bo wykrzykuje coś w suahili i wszyscy dookoła też się śmieją. Z pewnością dlatego, że kroi nas niemiłosiernie a my się dajemy. No ale cóż, skoro za trzy kilogramy bananów, wielkiego ananasa, olbrzymią papaję i pięcio kilogramowego arbuza oraz kilo ogórków i pomidorów płacimy niespełna dwadzieścia złotych. Pewnie dużo ale jesteśmy szczęśliwi, że mamy świeże owoce i to nam wystarcza. Co do płatności, ze sprzedawcą dogadujemy się systemem obrazkowym, czyli on wyciąga banknot i pokazuje nam ile za daną rzecz oczekuje, po czym ja wyciągam swój pieniądz i oferuję, ile dla mnie to jest warte. Zresztą trudno tu cokolwiek szacować skoro nic nie jest ważone tylko wyceniane, na tak zwane oko.

Wieczorkiem idziemy do kościoła, tam akurat rozpoczyna się różaniec a po nim przygotowania do bierzmowania. Dzieci w ławkach siedzą według wzrostu. W rogu kościoła obok małych organów stoją afrykańskie bębny w różnych rozmiarach. Nagle rozbrzmiewa pieśń w suahili. Śpiewana na dwa głosy wibruje przez uszy i dochodzi do serca. Unosi się w górę a potem cichutko opada, tak, że nam opadają szczęki i miękną nogi. Trzeba przyznać: głosy to oni mają piękne!

ps.
przesyłamy gorące pozdrowienia z Tanzanii dla rodziny Markowskich z Sopotu, której członkowie mocno nam kibicują, jako niezłomni idealiści załączamy przesłanie widoczne ponad naszymi głowami...

2011-10-24

Jambo! Welcome to Tanzania.

Spóźniony lot z Istambułu o ponad godzinę spowodował, że podczas przesiadki w Kairze mieliśmy niewiele ponad 20 minut aby dotrzeć na kolejny terminal. Obsługa w pośpiechu sprawdzała nam bilety i paszporty kiedy biegnąc z plecakami wołaliśmy z daleka: „transit Dar Es Salaam”...
Usiedliśmy wreszcie w fotelach starego Boeninga wraz z grupą włochów lecących ponurkować na Zanzibarze. Wysłużony samolot miał poklejone fotele, samo opuszczające się oparcia (lekko nie trzymały pionu) oraz inne niż w pozostałych zasady dotyczące bezpieczeństwa lotu. Dotyczyło to głównie usadowienia dzieci przy drzwiach ewakuacyjnych i trzymania w tychże przejściach naszych bagaży, nazwijmy je dodatkowo podręcznych. My mogliśmy je trzymać na podłodze ale siedząca obok włoszka już nie... o co chodziło? Nie wiadomo, zresztą w liniach AirEgipt nie zadaje się trudnych pytań bo odpowiedzi są oczywiste i zazwyczaj brzmią podobnie: „no problem,sir".
Jest 5:20 rano. „Dom Pokoju” - bo to znaczy nazwa miasta wita nas ciepłym (25 C zanim pojawia się słońce) i jak dla nas, bardzo wilgotnym afrykańskim powietrzem. Na płycie lotniska wita nas też pięknym zapachem jaśminu by w terminalu przylotów zmienić się na wszechogarniający zapach „toalet”. Trzeba załatwić wizę więc na wstępie papierologia, po 50 $ od twarzy, lekkie zamieszanie przy okienku bo miejscowi próbują usprawnić więc czekamy dwa razy dłużej. Wreszcie wychodzimy przed lotnisko i łapiemy w płuca coś w rodzaju pary z czajnika. Po chwili jednak oddech się wyrównuje i wszystko jest w normie. Przez godzinę wzeszło słońce i tym samym temperatura podskoczyła do ponad trzydziestu kilku stopni. Potrzebujemy kilku miejscowych monet więc szukamy bankomatu i tutaj małe zaskoczenie. Bankomat wydaje jakieś niebotyczne kwoty 100.000, 200.000 i więcej. Myślę sobie: O, rany! Nie wiem czy tyle w ogóle mam. Ale po chwili okazuje się, że jeden dolar to 1700 szylingów czyli szybko licząc, nasz złoty to około 550. Szukamy autobusu do centrum ale akurat żadnego nie ma a po drugie te shuttle busy kursujące z lotniska kosztują po 10.000/osoba. Daladala (tani autobusik zbiorowy) rano nie ma co brać bo ludzie tłumnie jadą do pracy do miasta więc z plecakami się nie zmieścimy. Taksówkarz po długim targowaniu się zawozi nas na miejsce. Wsiadam oczywiście ze złej strony i dopiero teraz zauważam, że ruch jest tu lewostronny.

Daleko od cywilizacji, na prowincji - gdzie dzwon z kościelnej wierzy bije na przemian z wołaniem muezina, trafiamy do ludzi , którzy robią najlepszą robotę na świecie. Pomagają innym. Czujemy się tu świetnie, bo coś sprawia, że mamy więcej szacunku dla poświęcenia i sami chcielibyśmy też dołożyć cegiełkę od siebie. Okazuje się, że będziemy mogli zrobić to nazajutrz, bo niedaleko jest szkoła. Będą warsztaty. Na początek podglądamy okolicę. Straszna egzotyka jak dla nas. Czerwona ziemia, busz, palmy kokosowe i ukryty przed światem wąż.


Lekko przerażeni zaczynamy baczniej przyglądać się temu, na co stawiamy stopy. Koszula przykleja mi się do skóry pomimo tego, że niedawno brałem prysznic aby odświeżyć się po podróży. Jest upalnie a do tego ta wilgoć. Znajomy mówi na to, że teraz jest i tak fajnie bo niedawno spadł deszcz i jakoś oczyścił atmosferę. Wierzę na słowo.
Słyszymy nadchodzący z okolicy dźwięk bębenka i chichoty. Z ciekawości zaglądamy do pobliskiego przedszkola. Maluchy mają rytmikę i balansują ciałami w rytm wybijany przez przedszkolankę na bębnie.


Inne bawią się w popularną i u nas zabawę z krzesłami i urywaną muzyką. Kto nie zdąży usiąść, ten odpada. Nagle z jednej z sal wybiega czterolatek i pędzi niczym Ben Johnson na 100 metrów. Przebiera nóżkami tak, że stoimy jak wmurowani. Dobiega do toalety, wszystko jest już jasne ;) Dzieciaki przyglądają się nam ze swoich sal. Wychodzą przed drzwi i podchodzą się przywitać. Najpierw nieśmiało ale jeden z chłopców odważnie wyciąga dłoń i przybija „piątkę”.


Dziecięca szczerość nas rozbraja. Proszą aby je fotografować a opiekunki zapraszają do sal, żebyśmy z bliska mogli przyjrzeć się zajęciom. Maluchy machają na pożegnanie i wracają do zabawy.


Popołudniu idziemy na spacer. Wędrujemy przez wioskę i czujemy się troszkę nieswojo. Oczy przyglądają nam się bacznie, słyszymy komentarze w suahili ale próbujemy być niewidzialni. No, to chyba kiepski pomysł bo jesteśmy tutaj jedynymi białymi. Aparatu jednak nie wyciągam. Jasne, jakaś niepewność jest a po drugie po co kusić los. Dochodzimy do asfaltu i odważnie zabieramy się za zakupy. Mamy już napoje, banany, chleb i proszek do prania. Wydaliśmy kilka tysięcy ale co tam, włączył się nam już przelicznik. W drodze powrotnej już nikt na nas nie macha, nikt się nie przygląda. Przestaliśmy być atrakcją ;) Wyciągam aparat i robię zdjęcie na „main street”. Podbiega do nas dziewczynka i robi ruch ręką jakby naciskała spust migawki. Pstrykam zdjęcie i pokazuję ekran. Ogromnie się cieszy i leci po młodsze koleżanki... Coś czuję, że to nie koniec sesji na dziś.


Po kolacji po raz pierwszy idzie w ruch Mugga na owady tropikalne bo trzeba na zewnątrz zrobić przepierkę a dochodzi dziewiętnasta i atak moskitów jest wpisany w scenariusz.
Przed położeniem się do łóżek, Dominika ceruje jedną z moskitier, która nie wytrzymała próby czasu. Za oknem cykady grają do snu ale jak tu zasnąć, gdy jest tak gorąco? ...

2011-10-23

Turkiye - podsumowując.

Powoli żegnamy się z tym balansującym pomiędzy kulturami krajem. Jesteśmy pełni podziwu dla jego nowoczesności a ludzie, których spotkaliśmy po drodze byli świetni. Nawet jeśli problemem było czasem porozumiewanie się, to i tak wspólnymi siłami zawsze dobrnęliśmy do celu - bez bakszyszu w dodatku. Jednym słowem Turcja jest rewelacyjna i nie wolno jej oglądać z okna hotelowca nad morzem ;) Wykupujcie wycieczki lub wsiadajcie w autobus i oglądajcie...
Ważne wyrazy na start:
cikis - wyjście
giris - wejście
sao -dzięki
otogar -autokar
tavuk - kurczak
ekmek - chleb
durum - naleśnik pszenny
cips - frytki
dogal mineralli su - woda mineralna
dogal kaynak suyu - woda źródlana
Kilka słów o jedzeniu:
Jeśli ktoś ma zamiar trzymać dietę to Turcja nie jest dobrym dla niego miejscem. Jej mieszkańcy są bowiem mistrzami w kulinarnej dziedzinie. Począwszy od wypieczonego bajgla sprzedawanego na ulicy (1TL), poprzez smakujące jak pieczone w ognisku ziemniaczki grillowane kasztany, na przeróżnych słodkościach kończąc. Ja wreszcie odnalazłem upragniony smak baklawy. Te słodkie, miodowe ciasteczka z mielonymi orzeszkami występują tutaj w wielu wariacjach - również w wersji czekoladowej.


My wsmakowaliśmy się w ryż zawijany w liście winogron - yaprak sarma, w jajecznicę z papryką i pomidorami - menemen, zupę (szorba) w wielu odmianach, kebab oczywiście do wyboru z kurczakiem lub baraniną, koftę - mielone mięsne kuleczki oraz słony jogurtowy napój -ayran.
Ze słodkości wyjątkowe są orzechy włoskie zatopione w gęstym soku z winogron oraz miód sprzedawany wraz z kawałkiem woskowego plastra - petekli cicek bali.
Jeśli gdziekolwiek zrobiłem błąd w tureckiej pisowni to mnie poprawcie ;)
Na koniec to co mnie zaskoczyło najbardziej:
- w szkołach klasy mogą liczyć nawet około 60 uczniów,
- na autostradzie pomiędzy autami można spotkać sprzedawców bananów, bajgli oraz bębęnków, ogólnie kwitnie przedsiębiorczość, ryzyko małe bo sprzedaż odbywa się głównie w korkach,
- paliwo kosztować tutaj może nawet około 8 złotych za litr,
- na drogach szybkiego ruchu jest taki środkowy pas na który można wjechać z obu zewnętrznych pasów w dwóch kierunkach - nazwałem go pasem kamikadze ;) znając temperament tureckich kierowców trzeba być niezwykle czujnym i ostożnym...

ps.
W czasie podroży ludzie dowiadują się o sobie więcej niż w czasie calego życia. Ja na przyklad dowiedziałem się ze moja żona przeczytala kiedyś cały atlas grzybow... i to po czesku ;-0
Arletce zmienia się i kształtuje smak, zaczęła bowiem zajadać długie, ostre papryki i twierdzi, że są spoko, kiedy nam wypalało usta - zobaczymy co będzie dalej :)
Dziś wieczorem ruszamy na Afrykańską ziemię.... no to życzcie nam udanego lotu przez Kair do Dar es Salaam w Tanzanii

No no no ... Constantinopoli !

Jesteśmy wymordowani i to tak, że żadne dwa kilogramy granatów ani zielone mandarynki nie są w stanie tego zmienić. A propos, zielone mandarynki w środku są pomarańczowe i do tego niewiarygodnie dobre.
Metro, tramwaj, dalej z buta. Sulatanahmet to chyba już będzie nasza dzielnica. Zresztą po drodze poznaliśmy koleżkę, który wyjątkowo dobrze mówił po polsku. To znaczy, że poza "jak się masz kochanie" i takimi tam, porozumiewał się w stopniu zaskakująco dobrym.
- A most Polonez już widzieliści? - pyta.
No, nie bo nawet o nim nie słyszeliśmy.
A on na to, że 150 lat temu dotarła z Polski do Istambułu ogromna fala uchodźców czy emigrantów. Założyli nawet swoją polonię i coś w rodzaju dzielnicy. Pracowali ciężko i ponoć budowali wspomniany wcześnie most. Ciekawe...
Pięknie się pożegnaliśmy, wymieniliśmy uściskami i pognaliśmy dalej oglądać Istambuł. Pogoda o wiele lepsza niż ostatnio więc aż chce się chodzić. Wreszcie udaje mi się wejść do Błękitnego Meczetu (wcześnie dwa razy trafiłem na czas modlitwy). Pierwsze wrażenie jakie ogarnęło mnie po wejściu to scena z filmu " Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" kiedy padają słowa w podobie do tych:
- Co czujesz?
- Świece.
- Dobrze, to jest kościół katolicki.
- Co teraz czujesz?
- Czuję zapach stóp.
- Mnie ten zapach uspokaja - i to jest właśnie meczet.


Faktycznie, coś w tym jest. Wprawdzie, zaraz po wejściu zacząłem dyskretnie obwochiwać siebie, w końcu człek jestem w podróży ale to nie ja ani moje buty, zdjęte i odłożone na specjalne do tego miejsce. Do tego zapachu można się szybko przyzwyczaić a klimat panujący po zmroku jest niesamowity. Odwiedzający mogą podejść mniej więcej do połowy, dalej jest miejsce przeznaczone dla modlących się. Imponujące jest błękitne sklepienie kopuły meczetu, teraz już Aisza nie ma wątpliwości dlaczego ktoś nazwał błękitną, szarą na zewnątrz świątynię. Panuje tam specyficzna atmosfera a kolorytu jej dodają nisko zawieszone lampki, jakby tuż nad naszymi głowami.


W rogu siedzi (i tu uwaga!) po turecku grupa dziwczyn z nauczycielem, który opowiada o dziejach meczetu i jego wnętrzu. Przysuwam się bliżej, podsłuchuję ale teraz dopiero do mnie dociera co oznacza: "siedzieć jak na tureckim kazaniu", bo kompletnie ten język do mnie nie przemawia. Nawet ciężko chwycić jego melodię. Jedynę co umiem powiedzieć to "dziekuję" i to jeszcze w zapisie po angielsku, które przy dobrej wymowie może zostać zrozumiane:
"Tea Sugar to Your Room".
Idziemy dalej, przecikając się między tłumem wolno pełzającym w obu kierunkach.
Podpatrujemy panią robiącą tradycyjne placki ze świeżym szpinakiem na metalowej blasze. Potem schodzimy jeszcze nad brzeg Bosforu ale jest już późno, w aparacie pada bateria, więc wracamy do hostelu a tam w naszym dormitorium czeka na nas niesłychany gość, Toshki. Koleś jest z Japonii, rzucił pracę, kupił bilet i od czterech miesiecy błąka się po świecie. Dziwne zachowanie nieprawdaż, biorąc pod uwagę ogólną opinię o niestrudzonej i nieprzerywanej urlopami pracy mieszakńców kraju kwitnącej wiśni. A on nie dość, że pzejechał już pół Azji to tydzień temu był w Sofii autobusem a jutro leci do Pragi a potem jeszcze przez całą Europę. Cieszy nas,  że planuje również odwiedzić Maroko ;) Niezwykle sympatyczny koleś, życzymy ci Toshki udanej wyprawy !!!


Teraz tylko mała przepierka bo się nam brudów nazbierało i możemy iść spać.... jest przyjemnie i swojsko, choć wyglądem sala przypomina raczej więzienną celę... bez okien i z 14 łóżkami dookoła... dla nas najważniejszy jest jednak dobry sen więc -  dobranoc :-)

2011-10-22

Nareszcie ciepło :)

O poranku jedziemy do centrum Konyi, pozwiedzać, poszwędać się i strzelić małą sesję przy lepszym świetle. Około południa wierząc głęboko, że czeka na nas lepsza pogoda przedzieramy się przez wysokie góry byle dalej na południe.


Około siedemnastej docieramy w okolice Antalyi. Na pierwszy rzut idzie Belek. Ponoć nad samym morzem, świetne warunki i nic tylko wypoczywać. Dojeżdżamy na miejsce i wreszcie wkładamy wymarzone sandały bo temperatura sięga dobrze ponad 30 stopni. Idziemy w miasto...hmmm, no troszkę przesadziłem, bo to kurort i do tego z najwyższej półki. Wokół słychać tylko rosyjski, widać zresztą też, bo na sklepach wszystko również cyrylicą. Ceny jak z kosmosu, a zamiast jakiegoś taniego lokalnego przytułku z koftą same sklepy z biżuterią i drogimi markami. Szukamy naszych "couchów" ale Turcja nas nie rozpieszcza. Nikt z hostelujących nam nie odpowiada, wogóle w Turcji jakby się zapadli pod ziemię. Musimy sobie radzić jakoś inaczej i szukamy campingów na plaży. Ten z bambusem w nazwie najbardziej nam pasuje więc uciekamy z dzielnicy drożyzny do chatki na plaży. Szukamy ponad dwie godziny i nic. Jesteśmy w samym centrum Antalyi i czujemy się lekko zagubieni a i pora już późna. Trafiamy na gościa, który prowadzi rstauracyjkę przy deptaku. Pyta czego szukamy i otwarcie zagaduje: hotel czy hostel. My z tej alternatywy wybieramy hostel. Gość macha ręką i pokazuje ścianę. Nagle ściana zwija się do góry i przechodzimy jakby za pomocą szafy z Narnii. Ze zgiełku plażowej miejscowości wchodzimy w cichą, spokojną i na wpół pogrążoną w ciemności Keleici - stare miasto Anatlyi. Prowadzi nas do miejsca wyjątkowego, ukrytej za murami oazy.

- Skąd przyjechaliście. - zapytuje właściciel.
- Z Polski. - odpowiadamy jakoś tak bez większej energii.
Myśli i patrzy na dzieciaki stojące w malutkim recepcyjnym hallu uginające się pod ciężarem plecaków. Żal mu chyba się nas zrobiło, bo cenę dał tak niską, że wstyd byłoby nie skorzystać... w Zakopanem to byśmy chyba w czwórkę obiadu nie zjedli za takie pieniądze. W pakiecie basen z 13 stopniową wodą i bufet w postaci grillowanej rybki. Dzielnica jakby żyła zupełnie innym tempem, niż cała reszta za murami. Wymarzony sen ale coś zasnąć nie można bo w basenie jest coś na wzór fontanny, która szumi i szumi.... i szumi. Wreszcie ktoś ją wyłącza i zapada ciemność.

Następnego dnia zanim szeroko otworzyłem oczy, Aisza już nurkowała w basenie. Czas goni, bo trzeba odwiedzić plażę i się trochę posmażyć. Słońce szybko wchodzi w zenit a my poszukujemy miejskiej plaży w Antalayi. Odnajdujemy ją po wschodniej stronie miasta. Nazywa się Lara i dojeżdżają do niej małe, miejskie autobusy. Zanim dojdziemy do plaży mijamy ogromny pas drzew, pomiędzy którymi ukryte są miejsca na piknik.


Plaża z ciemnym piakiem i małymi kamyczkami ale woda... super. Wreszcie możemy się porządnie wymoczyć i skorzystać z kąpieli słonecznych. Do Arletty przypałętał się jakiś bezpański pies. Położył się na ręcznik i ... kazał się głaskać.


 
Słoną wodę trzeba z siebie zmyć. Infrastruktura świetna, prysznice, toalety i przebieralnie. Znajdzie się coś na ząb i jest kilka atrakcji takich jak pompowany fotel dwuosobowy ciągnięty lprzez skuter lub znane chyba wszystkim loty spadochronem za motorówką.


To był dobry dzień...odpoczynku. Szkoda, że ze względu na ograniczoną ilość czasu nie możemy zabawić tu dłużej. Przed nami nocna podróż na samą północ. Wracamy do Istambułu.

2011-10-21

Konya pachnąca różami

Konyę (Konję) odwiedza się zwykle głównie z jednego powodu - dla Rumiego. Jalal ad-din Rumi, poeta i mistyk suficki żyjący w XIII wieku jest jednym z najbardziej znanych i uznanych na całym świecie twórców literatury perskiej, choć niestety w Polsce jego twórczość nadal pozostaje niedoceniana i nieodkryta. Nazywany w Turcji po prostu Melvana ( Nauczyciel ) jest widoczny i rozpoznawany wszędzie w mieście i okolicach. Jego postać odnaleźć można na plakatach, rzeźbach, wystawach sklepów, restauracji i kawiarni . Nawet ciastka i cukierki sprzedawane są z jego podobizną lub symbolicznym znakiem tańczącego derwisza odnoszącym się do utworzonego przez Rumiego zakonu Tańczących Derwiszy. Rumi urodził się w mieście znajdującym się na terenie dzisiejszego Iranu i w wieku kilku lat przeprowadził się wraz z rodzicami do Konyi, która w ówczesnych czasach była stolicą prowincji. 



My Konyię odwiedziliśmy również w znacznej części dla Rumiego. W szczególności mnie bardzo interesuje historia i miejsca związane z tym wspaniałym poetą. Poznani w szkole s Niyaz Usta nai nowi, wspniali przyjaciele, nauczycielki angielskie zabrały nas po południu do muzeum, gdzie znajduje się wiele ciekawych eksponatów związanych z życiem i twórczością Rumiego. Dzięki naszym przewodniczkom dowiedzieliśmy się na przydkład, że w dniu śmierci Rumiego sarkofag jego ojca samoistnie podniósł się do pionu Odwiedziliśmy tam również mauzoleum, w którym pochowany jest Melvana oraz wielu jego towarzyszy oraz uczniów związanych z zakonem sufich. Atmosfera w tym miejscu jest bardzo wyjątkowa. Czuć wielki szacunek, którym muzułmanie otaczają Rumiego.


Do miejsca z grobowcami wchodzi się jak do świątyni, trzeba być odpowiednio ubranym, kobiety (jeśli chcą) okrywają głowę a jeśli nie mają swojej chusty mogą wypożyczyć jedną z leżących w pojemniku przy wejściu. Należy też zakryć buty pokrowcem, takim jak u nas w szpitalach. Niektórzy muzułmanie ściągali obuwie i pozostawiali je przed wejściem.  Wyjątkową uwagą cieszy się inkrustowana masą perłową stara skrzynka stojąca w szklanej gablocie pośrodku ostatniego pomieszczenia. Według zapewnień wielu osób jest tam schowana relikwia Proroka Mahometa, kosmyk jego brody. Zadziwiające jest to, że w całym pomieszczeniu unosi się wspaniały, zniewalający zapach róż. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że to jeden z piękniejszych zapachów jaki kiedykolwiek poczułam. Wszyscy z zaciekawieniem rozglądaliśmy się, szukając źródła tego zapachu gdy nagle pewien modlący się staruszek,  z wielkim przejęciem i wzruszeniem na twarzy podszedł do Aiszy, wziął ją za rękę i podprowadził do gabloty z "brodą". Wskazał mały otwór w dolnej części szklanej szyby i uniósł ją pod ramiona.  Popatrzył na naszą małą  Aiszę, która miała chustę na głowie i ze łzami w oczach pogłaskał ją po włosach, po czym wrócił do modlitwy. Potem my nachyliliśmy się do otworu i już wiedzieliśmy co tak pachnie - to była właśnie ta skrzynka. Zadziwiające jest to, że wszyscy z którymi rozmawialiśmy są przekonani, że to nie jest żadna mistyfikacja a jeden z prawdziwych cudów. Mnie zastanawia powiązanie i podobieństwo do opisów wielu chrześcijańskich źródeł, potwierdzających, że ludzie, którzy mieli objawienia Maryji, matki Jezusa również odczuwali niebiańsko piękny zapach róż..... hmmm może jednak coś w tym podobieństwie jest... sami ocencie.


O Rumim mogłabym pisać w nieskończoność i jeśli ktoś jest zainteresowany jego twórczością zachęcam do zajrzenia na nasz blog gdzie znajduje się kilka jego utworów w autorskim tłumaczeniu na język polski (niestety z angielskiego) : http://rumi-mevlana.blogspot.com/

Po pobycie w muzeum Rumiego zostaliśmy zaproszeni najpierw na długi spacer, potem na kawę i zabójczo mocną herbatę do najwyższego w mieście budynku, którego górna część okręca się w okół osi i można w ciągu godziny zobaczyć całą panoramę Konyi i okolic. Dołączyli do nas mężowie naszych znajomych i jedna córeczka. Zrobiło się niezwykle przyjemnie i w rodzinnej atmosferze spędziliśmy wspólnie cały wieczór. Wspaniali, weseli  i pomocni ludzie - patrząc przez ten pryzmat, w Konyi ma wyjątkowych mieszkańców.

 Następnie zabrali nas do małej, swojskiej knajpki na wspaniałą specjalność tego miasta: długie na prawie póltora metra, płaskie "zapiekanki" z różnymi dodatkami. Kelner podaje je nad głowami gości na długich deskach po czym sprytnie zsuwa je na stół. Robione są oryginalnie w 4 wersjach z mięsem mielonym, mięsem ciętym, mięsem i serem oraz z samym serem. Całość podaje się na pokrytym papierem stole, rozrywając je rękoma na kawałki i jedząc wraz z sałatką ze świeżych pomidorów i pietruszki oraz zagryzając sosem jogurtowym i ostrym paprykowym. Na wierzchu zapiekanek położone były długie, zielone ostre papryczki, które nadawały daniu wspaniałego posmaku. Po tak intensywnie spędzonym dniu znajomi załatwili nam tani nocleg w "Domu Nauczyciela". Jutro rano ruszamy dalej na południe.... podobno czeka nas tam wspaniała pogoda.... do zobaczenia przy następniej okazji dostępu do internetu.

2011-10-20

Milk and honey... najlepsza szkoła w kraju :)

Jesteśmy w Konyi... o, tak. Chyba się rozkręcamy, jakbyśmy grali w kolejnym odcinku "The Amazing Race". Szukamy jakiegoś łącza z cyber światem i trafiamy na mega zakręconego właściciela kafejki internetowej. Ze względu na fakt sporej koligacji niemiecko-tureckiej, kalecząc język naszych zachodnich sąsiadów udaje nam się przekonać właściciela do wcześniejszego otwarcia biznesu. Łapiemy kilka namiarów, skype-ujemy do babci, odpisujemy na maile i przez discount spożywczy tniemy do informacji turystycznej. Tam smutek, derwisze wirują w soboty a my nie mamy tyle czasu. Po adresie szukamy namierzonej wcześniej szkoły podstawowej. Trwa to ponad godzinę bo niby wszyscy wiedzą gdzie to jest ale kręcą nami jak obrotowymi drzwiami w banku gdańskim. W końcu taki młody koleś z psem husky (tutaj nastąpiło lekkie zdziwienie) naprowadza nas idealnie:
 - Duz kavsak ve sol ile....


No i pięknie. Stoimy naprzeciw gmachu szkoły Meram Niyaz Usta. Dominika idzie pogadać czy wogóle mają ochotę na współpracę. Po pięciu minutach wybiega i woła:
- Chodźcie, robimy warsztaty!
- Kiedy?- pytam grzecznie.
- No teraz a właściwie to już.
Jaka szkoła, taki dyrektor i nauczyciele - wspaniali. Odrazu poczuliśmy się jak w rodzinie. Zaprosili nas na lunch w postaci dwóch wielkich blach takiego ciasta w twarogiem na ciepło. Wiadomo, herbata bo inaczej nie można kontynuować rozmowy. Padło kilka pytań. Skąd jesteśmy, dlaczego to robimy i o co, właściwie chodzi. Po odpowiedziach sprawa była jasna.


Zaproszono nas do małej auli z projektorem i nagłośnieniem. Wraz z nami trzy nauczycielki angielskiego  i dyrekcja szkoły. Poproszono dzieci klasy czwartej na warsztaty i ruszyło ;) Najpierw pierwsze delikatne stuknięcia w klawisze fortepianu, polska flaga, godło i w tle muzyka  Chopina.
Takiego czegoś jeszcze nie widziałem, słuchają wpatrzeni w obraz, na którym przewijają się slajdy o Polsce, głośno reagują na fotografie o zwierzętach żyjących w naszym kraju. Podoba im się bałwan w zimowej scenerii ale dzieci mówią, że też takie robią. Zaskoczenie przy zdjęciu borowika. Nauczycielka mówi, że w Turcji też zbiera się grzyby a potem pekluje w słoikach. Znani polacy - wszyscy znają papieża polaka i rozpoznają Chopina - ale euforia jest przy zdjęciu z śmigusa dyngusa. Smieją się gdy widzą chłopców oblewających dziewczynki wodą z wiadra. Zdjęcia z polskich szkół niwelują różnicę - w końcu mają tak samo jak my. Polskie miasta, pytania o stolicę aż dochodzimy do nauki kilku słów po polsku. Dzieci z planszy czytają napisy po angielsku, potem polskie tłumaczenie wraz z transkrypcją. Jednym chórem wołają "cześć", "jak się masz?" i tak dalej...


Potem dostały do pokolorowania szkice polskich strojów regionalnych i coś słodkiego, mleczne krówki. Na koniec bliźniaki, które miały najbliżej termin urodzin odcisnęły swoje dłonie kolorowymi farbkami na naszej fladze. Nauczycielka wpisała ich imiona a potem dopisała:
"Don't forget us. Turkey"
Zrobiło się strasznie miło. Panie zabrały nas do pokoju nauczycielskiego, porozmawialiśmy już tak na swobodnie przy napoju jogurtowym Ayran o życiu szkolnym, o trzy miesięcznych letnich wakacjach dla uczniów, o systemie nauczania (oni zmienili z 6/3/3 z powrotem na 8/4). Przedstawiono nam całe grono nauczycielskie a potem oprowadzono po szkole. Bardzo pięknej i nowoczesnej szkole, pełny monitoring, ochrona, w salach zamiast tablic multimedialne projektory.


Historia jej jest krótka bo sześcio letnia ale widać ogrom włożonej pracy. Ufundował ją sponsor, który włożył wiele swoich oszczędności aby dzieciaki miały swoje przyjazne miejsce. Powiedziałem dyrektorowi, że powinien być dumny z takiego miejsca nauczania. On prowadzi nas do głównej bramy, pokazuje nam dwa krany po obu stronach. Raz w roku płynie tędy mleko i miód ... taka jest najlepsza szkoła w Turcji :)  miodem i mlekiem płynąca.




O tym jacy ludzie mieszkają w Konyi, co się tutaj jada i kim był Rumi ... jutro, bo padam na twarz :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...