2012-01-16

Kurczaki do wynajęcia :)

Z lekką zadumą powracam do dni spędzonych w trasie i pogrążam się w kontemplacji nad wagą pewnych doświadczeń. Zastanawiam się nad tym, czy nie za serio potraktowaliśmy ten wyjazd, czy nazbyt oficjalnie się nie napompowaliśmy tymi znaczkami od urzędów państwowych, włodarzy miast i listem od Radka Sikorskiego... Gdzieś po drodze uciekła nam pierwotna radość odkrywania i uciecha z tak oczywistej sprawy jak "bycie w podróży". Przeglądam zdjęcia i nie dowierzam, gdzie podziała się cała nasza wesołość i codzienne wygłupy, gdzie prysła ta iskra w oku.... Wtedy wyciągam na światło dzienne ogłoszenie znalezione w prasie w Tajlandii a dotyczące wynajmu kurczaków do towarzystwa i wiem już, że do wszystkiego trzeba podchodzić z dystansem lub z moją ulubioną formą humoru - z absurdem :)
Czujesz się samotny, właśnie przyleciałeś,  nie masz przyjaciół i zbyt wiele kasy? Wypożycz kurczaka!!!

Jak widać z opisu nawet Leonardo DiCaprio się skusił :)

Na życzenie czytelników (tak się pisze kiedy chcemy coś przemycić) kolejna porcja fotek - jeśli gdzieś zdublowałem to dlatego, że mam bałagan w plikach :) Znajomy powiedział nam "Pokaż mi swoje zdjęcia z podróży, podziel się światem". Poniżej nasz skromny wkład w projekt Share the World, część pierwsza :





































Life is too important
to be taken seriously !!!

People of the Dawn - Ludzie Świtu.


Nie byłoby nic o Ameryce Północnej gdybyśmy nie napisali ani słowa o rdzennych mieszkańcach tego regionu. Oj nie, nie o Indianach. Nie używamy tutaj takiego określenia, chyba że chcemy mieć na pieńku z całym plemieniem :)
Zaczęło się tak. Rozmowa z James'em, mapa, kierunek i jego słowa:
- Spójrzcie im głęboko w oczy. To niesłychane, całe tęczówki i źrenice mają czarne.
Chyba nikt by nie wysiedział długo w miejscu po takiej zapowiedzi. My też nie czekaliśmy i nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do rezerwatu oddalonego  o ponad godzinę jazdy od Machias. Za pierwszym razem przejechaliśmy rezerwat bo jako totalni ignoranci w tym temacie oczekiwaliśmy chyba ognisk, wigwamów czy tipi oraz ogrodzonego terenu z zaznaczonym przez plemię wjazdem. Zawracamy  i kierujemy się do dużego budynku z ornamentami, tuż na granicy miejscowości Princetown i Indian Township. Dominika, mówi że idzie do wodza a my się śmiejemy i mamy z niej niezły ubaw. Po chwili jednak miny nam zrzedły bo wita nas zastępca wodza plemienia Passamaquoddy, który pod nieobecność wodza Josepha Socobasina pełni jego obowiązki. Dominika opowiada o naszej podróży  i o jej celu a Clayton Sockabasin, wyraźnie o białych cechach,  pyta skąd przyjechaliśmy. No generalnie to z Polski, odpowiadamy.
- To super bo w moich żyłach płynie polska krew od strony matki. (Trochę to dziwne, nieprawdaż - to tak jakbyśmy wędrowali jakimś polskim szlakiem :)





Clayton zaprasza nas do gabinetu wodza i pokazuje plemienne akcesoria. Ręcznie wykonywane kosze z cienkich włókien brzozy, łapacze snów, bęben i narzędzia. Największą dumą jest wykonane w tradycyjnym stylu przepiękne kanoe, które oglądamy na fotografiach.  Opowiada historię plemienia, wyjaśnia znaczenie nazwy plemienia: Ludzi Świtu (najbardziej wysunięci na wschód jako pierwsi widzą  promienie wschodzącego słońca) i tłumaczy styl zarządzania dzisiejszych władz. Po zepchnięciu  ich z pierwotnych terenów do niewielkiego obszaru a po wygraniu procesu z rządem stanu Maine i otrzymaniu odszkodowania oraz dodatkowych terenów, tracą później prawo do wody i ziemi. Na dzień dzisiejszy prowadzą interesy związane z leśnictwem, kasyno i firmy odzieżowe. Sprzedali z ogromnym zyskiem cementownię a za zgromadzone środki odkupują powolutku ziemie, które wcześniej im zagarnięto. Do tej pory są w posiadaniu połowy pierwotnego obszaru lecz ich teren jest rozsiany i nie jest spójny.






Clayton na pożegnanie obdarowuje nas kalendarzem z dedykacją i jednym z koszyków ręcznie wykonanych z delikatnych pasków brzozy. Wspólna fotka, po czym kieruje nas do muzeum i prosi abyśmy podjechali do wioski leżącej nad jeziorem. Rezerwat bowiem liczący ponad dwa tysiące mieszkańców czyli dwie trzecie populacji plemienia mieści się w innej miejscowości, w Pleasant Point. Otrzymaliśmy również oficjalne zaproszenie na tegoroczne Pow-Wow, czyli święto tańca i śpiewu, na które zjeżdżają się plemiona z całej konfederacji.


Jeśli chcesz wiedzieć więcej, poczytaj:

Muzeum choć wygląda jak zamknięte, stoi otworem dla zwiedzających. Strzegący plemiennych tajemnic i jednocześnie zbierający wszystkie dane oraz eksponaty pracownik, okazuje nam zrozumienie i od początku, to znaczy od pierwszego udokumentowanego faktu prezentuje nam historię rdzennych amerykanów na tych terenach. Groty strzał, owiane już legendą kanoe, ryty naskalne, narzędzia i broń. Przechodzi z nami od eksponatu do eksponatu i opowiada o każdym z nich.




Na koniec pokazuje ścianę chwały, miejsce poświęcone członkom plemienia, którzy oddali swe życie w wojnach, włączając dwie światowe. Pytamy o małego wodza, taką laleczkę parcianą i o jego cenę. Nasz przewodnik po muzeum uśmiecha się i pokazuje nam słoiczek na donację i mówi:
- Włóżcie ile uważacie. A skąd w ogóle jesteście?
- Z Polski.
- A to ciekawe, ponad dwadzieścia lat temu przybył tutaj ktoś z Polski. To był profesor i robił badania na temat podobieństw języków, naszego dialektu i polskiego. Może słyszeliście? Są może jakieś prace na ten temat?
My nic na temat nie wiemy i nawet poszukaliśmy w necie ale nic nie znaleźliśmy a ponieważ obiecaliśmy wspaniałemu gościowi, że zrobimy co się da w tym temacie, stąd  nasz apel do czytających:
"Może coś słyszeliście?". Jeśli tak to dajcie nam znać, mamy adres do niego i wszystko pięknie prześlemy...








Kilka mil dookoła jeziora i znajdujemy się w wiosce. Okazuje się, że tutejsi rdzenni mieszkańcy dawno przeszli na chrześcijaństwo i w cieniu dzwonnicy niewielkiego kościółka żyją sobie spokojnie. Nie włażąc nikomu z buciorami w życie, pokręciliśmy się chwilę po okolicy.





Przejeżdżając obok cmentarza tylko jeden grób przykuł naszą uwagę. Ktoś taki jak Wild Adam Zileński pochowany na plemiennym cmentarzu gdzieś na krańcu świata, pomiędzy jeziorami i lasami musiał być niezwykłą postacią. Wiem tylko, że był weteranem Drugiej Wojny Światowej, urodził się w Stanach i ostatnie dni swego długiego życia spędził z Heleną Lola - to nazwisko plemienia Passamaquoddy.


Z pewnością życie "Dzikiego" Zileńskiego  jako pasjonata kultury rdzennej ludności Ameryki Północnej i miłośnika orłów to gotowy materiał na dobrą książkę a jego osoba z pewnością była wyjątkowa. Zresztą dobre to miejsce aby wpisać tutaj jeden ze sloganów szkoły będącej kuźnią indywidualności:

"Pamiętaj! Jesteś wyjątkowy. Zresztą tak samo, jak wszyscy inni."

Czyż to nie jest cudowne :) ?!

ps1.
Coś z amerykańskiej drogi:

Obrazek ze wstecznego lustra.

Kolejny skarb rdzewiejący przy opuszczonej stacji benzynowej.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...