2011-12-29

Yangshou - prawie jak Zakopane po sezonie.

 
Mały cesarz z Yangshuo :)

Okolice Guilin uznawane są w Chinach za jedne z najpiękniejszych i są zdecydowanie warte odwiedzenia podczas podróży. Krajobraz jest tak wyjątkowy, że z wielką dumą został umieszczony jako rewers banknotu 20 Yuan-owego. Już jadąc busem z Guilin do Yangshuo (ok. 1,5 godziny) mijamy rozsiane wzdłuż drogi charakterystyczne, magicznie piękne, różnej wielkości wzgórza co wraz z wijącymi się między nimi rzekami tworzy niepowtarzalny, baśniowy klimat.



 Uroku odejmuje trochę niestety pora roku w której jesteśmy bo zima choć nigdy nie mroźna jest tu często chłodna i ponura, z powtarzającymi się co jakiś czas gęstymi mgłami i mżawkami.  Za to roślinność ku naszemu zdziwieniu subtropikalna z bananowcami i palmami. Często mijamy po drodze plantacje truskawek (w zimie pod foliami) oraz popularnych tu owoców Kaki ( w odmianie przypominającej dorodnego pomarańczowego pomidora). Wszędzie rośnie również trzcina cukrowa, z której z upodobaniem wyciskają sok na ulicznych straganach.



Atmosfera, którą znajdujemy w Yangshuo, od pierwszej chwili do złudzenia przypomina nam Zakopane po sezonie. Chodząc po mieście odnajdujemy stragany z miejscowym rękodziełem oraz sklepiki "dla turystów" z niezliczoną ilością gadżetów, ubrań oraz miejscowych specjałów. Jedyne czego nam brakowało do całkowitego obrazu to kramiku z oscypkiem. Jednak i to odnaleźliśmy, choć w chińskiej formie - grillowanego sera tofu, serwowanego z posypką z papryki i szczypiorku. Nawet główny deptak West Street jest niczym Krupówki. Do tego spora część mieszkańców mówi bądź stara się mówić po angielsku.

Herbatka na targu.


Szkoła Tai Chi oraz Kung Fu w Yangshuo.

Życie toczy się tu dużo wolniej niż w dużych miastach. Turystów niewielu, na ulicy szaleją więc pośrednicy i naganiacze na wszelkiego rodzaju przejażdżki i atrakcje po okolicy lub spływy tratwami (woda ma mniej niż 10 stopni a tratwa składa się z 20 połączonych bambusowych żerdzi więc często zamacza się nogi.... chyba tylko desperaci skuszą się na taką ekstremalną propozycję zwiedzania okolicy). Największe branie ma wynajem rowerów (szczególnie tandemów) oraz skuterów. Miasto jest tak niewielkie, że spacery po nim to sama przyjemność. Jednak rowerem można dojechać do wielu atrakcji i sprawnie poruszać się po miasteczku.
 
Po sezonie restauracje świecą lampionami i pustkami w środku.

Podświetlane góry.


 Skusiliśmy się na jedno i drugie. Najpierw objechaliśmy okolicę skuterami, staczając walkę o dostarczenie nam skutera spalinowego a nie najpopularniejszego tu elektrycznego z niestety akumulatorowo bardzo ograniczonym kilometrażem. Niestety stan wielu skuterów odbiega od doskonałości i trzeba się natrudzić by nie gasł lub nauczyć się obsługiwać tylni hamulec nożny. Jednakże my, nowi sympatycy dwóch kółek nie mogliśmy sobie odmówić tej przyjemności nawet w niezbyt dobrą pogodę.  Kolejnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę rowerową korzystając z jednego tandemu i dwóch rowerów tzw. damek, oczywiście cały sprzęt bez przerzutek więc każda, nawet najmniejsza górka stawała się sporym wyzwaniem. Jednakże rower tutaj to atrakcja sama w sobie. Wolniej niż skuterem, przyjemniej i w dodatku możemy sobie pozwiedzać i podziwiać okolicę.

Jaskinia motyla - trudno nie zauważyć.



Opłata za zdjęcie 3RMB.

Zdjęcia z dziewczynkami były za darmo ale w zamian my też nie płaciliśmy.
Można się kłócić kto miał większe branie :)
 
A jest co oglądać. Poza wspomnianymi spływamy tratwami bambusowymi jest również śmieszna w swej autentyczności Jaskinia Motyla  z podrobionymi stalaktytami i stalagmitami z betonu, posypanymi brokatem i podświetlonymi na kolorowo oraz wielkim taneczno-wokalnym show na koniec. Jest Księżycowa Góra, Jaskinia Błotna, Świątynie oraz samo miasto o niskiej zabudowie, którego otaczające góry również są wieczorem podświetlane. Tak samo jak most i nabrzeża po obu stronach. Poza tym można sobie urządzić treking albo najzwyczajniej, tak jak my, dać sobie na luz i najnormalniej w świecie się relaksować :)

Rzeka Li.

Moon Mountain.



Ceny noclegu w Yangshuo po sezonie są tak przystępne (około 4-5 $ za osobę za noc), że zdecydowaliśmy się zostać tu aż 4 noce. Całkiem przypadkowo (bo wyszukując w Internecie) trafiliśmy do niesamowitego miejsca oraz na niezmiernie miłą i pomocną obsługę. Klimat Hostelu utrzymany jest  w świecie Samuela Becketta i jego sztuki "Waiting for Godot". Wszyscy, nawet ci którzy tutaj przybywają łapią w moment atmosferę miejsca i również czekają na kogoś, kto nigdy nie przybędzie - czyli na Godota właśnie. Od razu napiszę, że to żadna hippisowska oaza, to jest miejsce z duszą. A dodatkowo wygodne, czyste i z pięknym widokiem na panoramę Yangshuo z tarasu na dachu. Mają u siebie pieska o imieniu Nana, wyjątkowej aktywności ruchowej zwierzę, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze podczas wyprowadzania jej na spacer. Więcej o nich tutaj.



Niestety mam złą wiadomość dla producenta butów, firmy HiMountain. But rozpruł się jak stare gacie tuż przy cholewce. Na szczęście wyjątkowo  uzdolniony uliczny szewc zrobił mały tuning i wstawił prawdziwą łątkę skóry od środka a wszystko to w cenie 2 złote 50 groszy. Zła wiadomość nie dotyczy uszkodzenia (bo te zrobiłem sam) ale komentarza w języku chińskim na temat użytego w bucie materiału. Wynikało z niego, że [cytat]: "no good" !



ps.
Jeśli ktoś myśli, że w Katmandu na Tamelu w sklepach ze sprzętem jest tanio to niech przejdzie się po West Street po sezonie właśnie. Szok! Cheaper, cheaper - wszystko wyjaśnia.

ps2.
Leki z naturalnej apteki.
W aptece poza znanymi lekami pochodzenia naturalnego (zioła, korzeni, rośliny) znaleźliśmy również dziwactwo z postaci suszonej jaszczurki a na targu miód z leśnej pasieki od dzikich pszczół, z którego smaku wynika jakby był w nim sam pszczeli wosk.






2011-12-27

Ni Hao ! - podróż po szynach.


Czy Chiny można pokochać? Zdecydowanie tak. Bo z tym ogromnym państwem jest jak z piękną kobietą i rosnącym, gorącym uczuciem do niej. Ma swoje wady, za które czasem można je nawet nienawidzić to jednak w swym ponętnym całokształcie jest na tyle atrakcyjna, że wybaczamy zbrodnie oraz występki. Im lepiej je poznajemy tym bardziej się zadurzamy i zakrywając jedno oko udajemy, że problemu Tybetu nie ma a zasłaniając drugie zapominamy o nieposzanowaniu praw człowieka.

Na tablicy można zobaczyć z jak sporym wyprzedzeniem
pojawiamy się teraz na dworcu kolejowym.... 
nie kusimy losu po raz drugi :-)

Jest jednak pewna rzecz, co do której trudno nam się przyzwyczaić i obejść ją jakimś tłumaczeniem, że taka kultura, że u nas też tak kiedyś ludzie robili. No robili ale chyba z dwieście lat temu! Rzecz rozchodzi się o charakterystyczny dla tego regionu dźwięk chrząknięcia i splunięcia zawartości górnych dróg oddechowych na ulicę, podłogę, posadzkę czy co tam jest akurat pod nogami. Jest to na tyle powszechne, że słychać to niemal wszędzie. Przegięciem pewnym w sensie obrzydzenia jest na przykład takie charknięcie przez kucharza przygotowującego dla nas posiłek. Takie: smacznego, z wyrazami szacunku dla „długich nosów”...


Można by pewnie jeszcze trochę ponarzekać, że ludzie się nie uśmiechają i nie odzywają ale wynagradzają to młodzi ludzie, którzy zaczepiają, machają i zagadują, często kończąc krótką konwersację polsko - chińską jakimś pięknym zdjęciem wykonanym komórką. Ach, właśnie. Przecież to drugi, tuż po Indiach kraj, którego mieszkańcy fotografują się komórkami przy wszystkim, przy wszystkich i … zresztą sami sobie też robią piękne sweet-focie:) z obowiązkową „viktorią” wykonaną dwoma palcami.


Żeby nie kończyć marudzenia to teraz kilka faktów jakie nazbieraliśmy podczas krótkiej wizyty w Chinach. Podrobione atrakcje turystyczne to coś co nas chyba najbardziej rozwaliło. Kraj mają taki piękny i różnorodny ale jest też ogromnie wielki i zaludniony. Skoro nie potrzebują masy zagranicznych turystów (bo w końcu oni są masą turystów) trzeba zorganizować takie atrakcje, żeby pełny autobus chińskich odwiedzających zajechał właśnie pod nie. Dlategoż buduje się tutaj starożytne budowle, wręcz dzielnice całe, imituje cuda natury a na domiar złego, wszystko to podświetla się jak na rosyjskiej dyskotece.
Do braku poszanowania jednostki można się przyzwyczaić ale nie wolno o tym zjawisku zapomnieć jako pieszy w ruchu drogowym. Zakradające się ze wszystkich stron po cichutku skutery z napędem elektrycznym, niemal bezszelestnie są w stanie zrobić ci z tyłka garaż. No i samochody wymuszają sobie pierwszeństwo nawet jeśli masz zielone na przejściu dla pieszych.


No to teraz chronologicznie.
Z Shenzen zabrał nas pociąg nocny z miejscami do spania, podróż miała trwać jedyne 14 godzin (my później pojedziemy jeszcze 25 godzin ale ponad 36 godzinną trasę pociągiem odpuścimy). Dobry pomysł bo można się wyspać. To znaczy można by było się wyspać, gdyby nasze nieprzygotowanie w stosunku do zachowywania się współpasażerów. Początkowo trzeba się oswoić z brakiem prywatności bo tenże pociąg nie ma ani odgrodzonych przedziałów ani zasłonek. I tak cieszyliśmy się z rezerwowanych kuszetek bo kilka wagonów dalej i zarazem dużo taniej, podróżowalibyśmy siedząc/leżąc na drewnianych ławkach lub ziemi zależnie od siły łokci i sprytu przy wsiadaniu. No ale do rzeczy, po sprawnym przepuszczeniu przez bramki i wejściu na peron, swobodnie dostajemy się do wagonów – ci z was, którzy pamiętają nasze przeżycia w Indiach wiedzą, że wsiadanie do pociągu to nie jest nasza specjalność. Tu odbyło się to bezproblemowo no i całkiem możliwe, że trauma kolejowa już nas więcej z tego powodu nie dopadnie... Po wejściu, najpierw krótka gimnastyka (górne prycze na wysokości, będzie ze dwa metry - niestety wszystkie dolne zawsze są już wykupione kilka miesięcy wcześniej), oczywiście przy akompaniamencie nieustannego charkania współpasażerów. 


Wagon wersja 1.

Wagon wersja 2.

Po kilkunastu minutach od startu większość osób zasiada do „chińskich zupek” i najedzona słodko zasypia tak gdzieś około 19 ( o 22 oficjalnie gaszą wszystkie światła i nastaje wagonowa ciemność). Swoisty urok mają również niezmiernie wąski korytarz z rozkładanymi siedzonkami, bieganie kolejarzy (chyba z 10 osób obsługi na każdy wagon) w tą i z powrotem nie wiadomo po co a następnie wstawanie niektórych pasażerów krótko po północy, już po pierwszej drzemce i całkiem nie-ciche przygotowywanie przez nich kolejnych „chińskich” zupek. Oczywiście wystarczy mieć podróżne zakrycie na oczy oraz parę zatyczek do uszu i już nic nam nie jest straszne ;-). Tylko co zrobić z tym rozchodzącym się zapachem i wózkami, nazywanymi przez nas dyliżansami. Są to bowiem takie stalowe wózeczki z różnościami. Czasem przejadą świeże owoce, czasem gotowe dania a czasem zabawki. Przejadą to jest nawet dobre określenie bo panie pędzą z tym tak szybko jakby nic nie chciały sprzedać i trzeba wykazać się niezłym sprytem by dokonać jakiegokolwiek zakupu.


Do zalewania zupek jest ogromniasty kocioł na węgiel w wagonie piątym, z którego można napełnić termosy z podstawką będące na wyposażeniu każdego przedziału. Kiedy nie przeszkodzą nam głośne rozmowy prze komórki, odgłosy gardłowe, wózki i zapachy możemy spokojnie zasnąć.   Pobudka jest już Guilin, dla nas miejscu tranzytowym. Tuż pod dworcem wsiadamy do busa i za 18 RMB od osoby jedziemy do wymarzonego Yangshuo.  



ps. Na koniec jeszcze parę słów o pociągowych toaletach. W odróżnieniu od Indyjskich pociągów gdzie  w wagonach sypialnych na korytarzu znajdują się zawsze dwie naprzeciw siebie i można wybrać albo te z napisami na drzwiach "Western" - nazywane przez nas żartobliwie "na kowboja" od skojarzenia z Westernem czyli po prostu standard zachodni oraz "Indian" - czyli inaczej "na Indianina" z ziejącą w podłodze dziurą, w Chińskich pociągach spotkamy tylko i wyłącznie drugi styl. Pomyśleli tu jednak o większych i bezpieczniejszych rączkach do trzymania, tak by dziura z widokiem na uciekające tory nie wydawała się już taka straszna ;-)

Mission possible...Kiedy wiesz, że dałeś radę?


Na początku naszej podróży wyznaczyliśmy sobie jeden, jedyny cel do realizacji. Sprawić, by ktoś - tak, jak my wcześniej - zaczął marzyć. Miało być to dziecko z jednej z odwiedzanych przez nasz szkół, mieliśmy dokonać czynu banalnie prostego: otworzyć nieco umysły, poszerzyć horyzonty i bawić, by pojawiły się na dziecięcych buziach uśmiechy. Oczywiście tak się działo lecz prawdziwy "sukces" przyszedł z zupełnie innej, niespodziewanej strony. Odezwała się do nas osoba, u której gościliśmy. Dorosły człowiek, po obejrzeniu naszego pokazu slajdów, po obejrzeniu amatorskiego filmiku o Gdańsku i po rozmowach z Dominiką, w kuchni ze łzami w oczach przyznała, że teraz chce więcej, chce dalej. Ma nowe marzenie aby ruszyć w daleki świat i zobaczyć cokolwiek innego. Chce odkrywać nowe miejsca  i czuję, że tak będzie. Bo osoba ta przeszła w swym krótkim życiu więcej niepowodzeń i rozczarowań niż dziesiątki z nas. Los poturbował ją i rzucił na kolana a ona jednak stoi teraz twardo na ziemi i patrzy przed siebie z podniesioną głową. Jesteśmy z niej dumni i chcemy jej pomóc ale droga, którą wybrała będzie dla niej trudniejsza niż dla nas. Teraz to my trzymamy kciuki...


Chciałoby się powiedzieć : mission completed, ale helloł - to jeszcze nie koniec :)

Jak powiedział nam misjonarz spotkany na szlaku, brat Jasiu:
„Każdy ma w życiu jakąś misję do spełnienia. Każdy ma inną.”
My zdaję się też mamy własną. Choć do końca jeszcze pozostało trochę czasu my już czujemy się spełnieni. Taki ładunek pozytywnej energii jaką otrzymaliśmy od dzieciaków oraz pobudzające do życia emocje, które towarzyszyły wszystkim dotychczasowym spotkaniom dały nam siłę do dalszego działania,  do odłożenia decyzji o złożeniu broni. Teraz z jeszcze większą motywacją i jeszcze większym zapałem będziemy brnąć w temacie kultury, poznawania świata i łamania barier. Żałujemy tylko, że tak późno się za to wzięliśmy. Wiemy, że moglibyśmy zrobić więcej i "przenieść góry" dla tych, którzy ich nawet nie widzą.
Mamy nadzieję, że lekcja jaką otrzymaliśmy do tej pory będzie najlepszą z tych, które podarował nam los. Wiemy już, że nasze córki inaczej patrzą na świat i marzymy, aby w dorosłym życiu miały tą odrobinę miejsca w swoich sercach i nie zapominały nigdy o biedzie i nieszczęściu innych. O tym, by zawsze wyciągały pomocną dłoń  a zróżnicowany obraz świata pomagał im dokonywać właściwych wyborów. 
Wydawać by się mogło, że to najlepsza szkoła życia jaką dostały i - tak jak mówiłaś Sofija - chyba żadna szkoła nie nauczy tyle co ta podróż. Patrzę teraz na dwa śpiworki leżące na podłodze na lotnisku gdzieś na drugim krańcu świata i myślę, że ich zawartości są teraz silniejsze, mocniejsze i co najważniejsze - mądrzejsze.



Naszym zwycięstwem można też nazwać ludzi, którzy stanęli na naszej drodze i mieliśmy szczęście ich poznać. Nie będę wymieniał imion i  nazwisk bo myślę, że czujemy podobnie i każdy z Was, o wielcy! wiecie kogo mamy na myśli. Są to osoby które mogą ten wpis przetłumaczyć sobie na kilkanaście języków i tacy, którzy polskim władają nad wyraz dobrze. Dzięki Wam dotarliśmy tak daleko i stoimy właśnie tutaj. Dzięki za spędzone urocze chwile na pogawędkach, rozmowach i dyskusjach. Takie pogaduchy wiele uczą  i ułatwiają dalszą drogę. Wszystkim tym, którzy do tej pory udzielili nam schronienia i przyjęli pod swój dach padamy do stóp i nawet nie wyobrażacie sobie ile do dla nas znaczy. Nigdy nie zapomnimy tego, że  całkiem nieznani jeszcze kilka dni wcześniej wspaniali ludzie, bez wahania otworzyli przed nami swój dom i serca i zaprosili na Wigilię, byśmy nie czuli się tak samotni w odległym świecie. Pisze to facet siedzący na kawałku krzesła z wbijającym się metalowym oparciem w plecy, nie mogący zasnąć z powodu zimna przeszywającego palce stóp i praktycznie nie mający gdzie się podziać tej nocy, więc sami rozumiecie moc tych słów...


Zatem podsumowując...
- Is that mission completed?
- Not really... not yet!

ps. 
Jeszcze podziękowania dla tych, którzy napisali maile. Super jesteście a każde wasze słowo przemienia się w balsam na nasze dusze i działa na nas jak woda na młyn...

Hong Kong(o)...


Taki naszedł nas szalony pomysł, żeby odwiedzić autonomiczny region administracyjny na specjalnych warunkach czyli sławetny Hongkong właśnie. Zwłaszcza, że legenda o zakupowym raju, taniej elektronice i sprytnej, ciasnej zabudowie znana jest na całym świecie. Sama nazwa w języku mandaryńskim zachęca do  przyjazdu a brzmi  "pachnący port". Dodatkowym atutem skłaniającym nas do takiej decyzji jest fakt, że z Gouangzhou jedzie się tam pociągiem tylko dwie godziny. Poza tym sądząc po przejściach granicznych, innej walucie i odrębnej administracji zarządzającej jest to kolejne państwo (państewko raczej) na naszej mapie a po odpuszczeniu z przyczyn uszkodzeniowo-zdrowotno-powodziowo-finansowych Kambodży a razem z nią Laosu, przyda nam się kolejny stempel w paszporcie.

Chwila zadumy nad starym, dobrym Hong Kongiem.

Zatem odpowiedź na pierwsze  pytanie jakie zadaliśmy sobie przed wyjazdem:
- Czy HK jest dla backpackerów?
Odpowiedź jest dość trudna ale według nas brzmi tak: „nie za bardzo”. Po pierwsze widać to po cenach noclegów. Zdaję sobie sprawę, że jest grudzień i do tego jeszcze weekend ale jedyny tani nocleg jaki znaleźliśmy to koszt od 27USD za osobę w hostelu, następny hostelowy to już powyżej 60 „baxów” za osobę. Hotele to już jakiś koszmar i nawet te dwu, czy też trzy gwiazdkowe startują od kilkuset dolarów amerykańskich a ceny szybują wysoko, oj bardzo wysoko. Po drugie ilość i jakość atrakcji jest ograniczona i raczej nie dla podróżujących w stylu niskobudżetowym. To niestety bardzo drogi kraj i zdecydowanie nastawiony na biznes i konsumpcjonizm. Utrudnione jest również podróżowanie z wielkimi plecakami w nieprzeciętnie zatłoczonym metrze.


Zachwycają natomiast widoki, których tutaj nie brakuje. Począwszy od wzgórz otaczających HK, na światłach drapaczy chmur stojących po stronie wyspy a widocznych w całej okazałości po zmroku z nabrzeża Kowloon kończąc. Tanie jest tylko jedzenie u „lokalesów”, w bocznych uliczkach i podrabiane Rolexy oferowane przez osoby pochodzenia hinduskiego na ulicy, tuż przed sklepem z oryginałami. Zresztą mało kto tutaj handluje podróbami a wspomnienie o taniej elektronice raczej powoli odchodzi w niepamięć bo łatwiej kupić tutaj Rolls Royce'a i coś od Cartiera niż jakiś chiński „szajs”. Wszystko, co dobre jest tutaj w cenie i to nie dziwi nikogo – sprzedaje się jak ciepłe bułki.

Trzeba niestety zadzierać nosa...

... żeby patrzeć w chmury.

Nie trzeba, żeby podpatrzeć miasto od zaplecza.

Budynki sięgające chmur, piętrowe autobusy i takie, śmieszne, wąskie tramwaje to wizytówka HK. Warto według nas udać się na Night Market późnym wieczorem lub na Ladies Market w ciągu dnia (stragany są lepsze niż centra handlowe), przespacerować się po Nathan Road i spróbować wrzucić coś na ząb w małych barach ze świetną kuchnią – popróbować kociołka zupy z dodatkami według życzenia, pampuchów z różnorakim nadzieniem czy też kurzych łapek w sosie.

Wejście na Nocny Rynek.

Miejscowe przekąski a wśród nich sławetne kurze łapki :)


Oblegany Apple Store.

Na jednaj z ulic zobaczyliśmy grupę ludzi wypatrującej ostatnich pięter drapaczy chmur. Po chwili jednak okazało się, że jesteśmy świadkami zaćmienia księżyca a jego jasna tarcza w przeciągu kilkunastu sekund zakryła się czarnym kolorem. 


Przepraszam za jakość... "z łapki" strzeliłem :)


Atrakcją może okazać się również przejazd metrem pod dnem zatoki na wyspiarską część HK'u i powrót małym promem po zachodzie słońca. Jeśli ktoś kocha zakupy – czyli jest zakupoholikiem – i ma co najmniej złotą kartę bez limitu to nie będzie chciał stąd wyjechać. Mówię serio!

Pier number one.






Nasze rady związane z państwem leżącym na wybrzeżu Morza Południowochińskiego są trzy:
  1. HK może wydawać się tani (taka panuje opinia) ale wbrew pozorom wydasz tutaj więcej kasy niż gdziekolwiek indziej – uważaj na portfel, zarówno w czasie płacenia jak i spacerując po targu.
  2. Jeśli już pękłeś na robocie i coś kupujesz w małych sklepikach uważaj na oszustów podmieniających zakupiony przez ciebie towar, mają różne triki, bądź uważny i obserwuj swoją rzecz, płać dopiero po sprawdzeniu i kiedy trzymasz już ją w rękach.
  3. Jeżeli już tutaj trafiłeś, to prędziutko wszystko zobacz i nie oglądając się za siebie uciekaj, najtaniej jest metrem do granicy czyli do Shenzen. Tutaj znów jesteś w spokojnych, tanich Chinach :)


    Tablica odjazdów i wskazówka jak dojechać do HK-u. 
    Uciec musicie już sami :)
Małe rozmyślania:
Hongkong wydaje nam się być zagubiony w swej tożsamości. Jest nowoczesny, bardzo pro-zachodni i ultra-biznesowy. Tkwi jednak swoimi stopami głęboko w kulturze azjatyckiej i choć tutaj meczet, kościół i buddyjska świątynia sąsiadują ze sobą to jednak oderwanie na tak długi okres od korzeni pozostawiło bliznę, która szpeci jak rana zadana kolonialną szablą na licu pięknej Cheng Nii.


ps.
Ponieważ w Hong Kongu wszystko ma mieć pełen "wypas" zatem choinka nie może być normalna tylko jaka? Ano, cała zrobiona z Ferrero Rocher, dosłownie sami sprawdzaliśmy z bliska... słodki iglak się nam trafił :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...