2011-10-24

Jambo! Welcome to Tanzania.

Spóźniony lot z Istambułu o ponad godzinę spowodował, że podczas przesiadki w Kairze mieliśmy niewiele ponad 20 minut aby dotrzeć na kolejny terminal. Obsługa w pośpiechu sprawdzała nam bilety i paszporty kiedy biegnąc z plecakami wołaliśmy z daleka: „transit Dar Es Salaam”...
Usiedliśmy wreszcie w fotelach starego Boeninga wraz z grupą włochów lecących ponurkować na Zanzibarze. Wysłużony samolot miał poklejone fotele, samo opuszczające się oparcia (lekko nie trzymały pionu) oraz inne niż w pozostałych zasady dotyczące bezpieczeństwa lotu. Dotyczyło to głównie usadowienia dzieci przy drzwiach ewakuacyjnych i trzymania w tychże przejściach naszych bagaży, nazwijmy je dodatkowo podręcznych. My mogliśmy je trzymać na podłodze ale siedząca obok włoszka już nie... o co chodziło? Nie wiadomo, zresztą w liniach AirEgipt nie zadaje się trudnych pytań bo odpowiedzi są oczywiste i zazwyczaj brzmią podobnie: „no problem,sir".
Jest 5:20 rano. „Dom Pokoju” - bo to znaczy nazwa miasta wita nas ciepłym (25 C zanim pojawia się słońce) i jak dla nas, bardzo wilgotnym afrykańskim powietrzem. Na płycie lotniska wita nas też pięknym zapachem jaśminu by w terminalu przylotów zmienić się na wszechogarniający zapach „toalet”. Trzeba załatwić wizę więc na wstępie papierologia, po 50 $ od twarzy, lekkie zamieszanie przy okienku bo miejscowi próbują usprawnić więc czekamy dwa razy dłużej. Wreszcie wychodzimy przed lotnisko i łapiemy w płuca coś w rodzaju pary z czajnika. Po chwili jednak oddech się wyrównuje i wszystko jest w normie. Przez godzinę wzeszło słońce i tym samym temperatura podskoczyła do ponad trzydziestu kilku stopni. Potrzebujemy kilku miejscowych monet więc szukamy bankomatu i tutaj małe zaskoczenie. Bankomat wydaje jakieś niebotyczne kwoty 100.000, 200.000 i więcej. Myślę sobie: O, rany! Nie wiem czy tyle w ogóle mam. Ale po chwili okazuje się, że jeden dolar to 1700 szylingów czyli szybko licząc, nasz złoty to około 550. Szukamy autobusu do centrum ale akurat żadnego nie ma a po drugie te shuttle busy kursujące z lotniska kosztują po 10.000/osoba. Daladala (tani autobusik zbiorowy) rano nie ma co brać bo ludzie tłumnie jadą do pracy do miasta więc z plecakami się nie zmieścimy. Taksówkarz po długim targowaniu się zawozi nas na miejsce. Wsiadam oczywiście ze złej strony i dopiero teraz zauważam, że ruch jest tu lewostronny.

Daleko od cywilizacji, na prowincji - gdzie dzwon z kościelnej wierzy bije na przemian z wołaniem muezina, trafiamy do ludzi , którzy robią najlepszą robotę na świecie. Pomagają innym. Czujemy się tu świetnie, bo coś sprawia, że mamy więcej szacunku dla poświęcenia i sami chcielibyśmy też dołożyć cegiełkę od siebie. Okazuje się, że będziemy mogli zrobić to nazajutrz, bo niedaleko jest szkoła. Będą warsztaty. Na początek podglądamy okolicę. Straszna egzotyka jak dla nas. Czerwona ziemia, busz, palmy kokosowe i ukryty przed światem wąż.


Lekko przerażeni zaczynamy baczniej przyglądać się temu, na co stawiamy stopy. Koszula przykleja mi się do skóry pomimo tego, że niedawno brałem prysznic aby odświeżyć się po podróży. Jest upalnie a do tego ta wilgoć. Znajomy mówi na to, że teraz jest i tak fajnie bo niedawno spadł deszcz i jakoś oczyścił atmosferę. Wierzę na słowo.
Słyszymy nadchodzący z okolicy dźwięk bębenka i chichoty. Z ciekawości zaglądamy do pobliskiego przedszkola. Maluchy mają rytmikę i balansują ciałami w rytm wybijany przez przedszkolankę na bębnie.


Inne bawią się w popularną i u nas zabawę z krzesłami i urywaną muzyką. Kto nie zdąży usiąść, ten odpada. Nagle z jednej z sal wybiega czterolatek i pędzi niczym Ben Johnson na 100 metrów. Przebiera nóżkami tak, że stoimy jak wmurowani. Dobiega do toalety, wszystko jest już jasne ;) Dzieciaki przyglądają się nam ze swoich sal. Wychodzą przed drzwi i podchodzą się przywitać. Najpierw nieśmiało ale jeden z chłopców odważnie wyciąga dłoń i przybija „piątkę”.


Dziecięca szczerość nas rozbraja. Proszą aby je fotografować a opiekunki zapraszają do sal, żebyśmy z bliska mogli przyjrzeć się zajęciom. Maluchy machają na pożegnanie i wracają do zabawy.


Popołudniu idziemy na spacer. Wędrujemy przez wioskę i czujemy się troszkę nieswojo. Oczy przyglądają nam się bacznie, słyszymy komentarze w suahili ale próbujemy być niewidzialni. No, to chyba kiepski pomysł bo jesteśmy tutaj jedynymi białymi. Aparatu jednak nie wyciągam. Jasne, jakaś niepewność jest a po drugie po co kusić los. Dochodzimy do asfaltu i odważnie zabieramy się za zakupy. Mamy już napoje, banany, chleb i proszek do prania. Wydaliśmy kilka tysięcy ale co tam, włączył się nam już przelicznik. W drodze powrotnej już nikt na nas nie macha, nikt się nie przygląda. Przestaliśmy być atrakcją ;) Wyciągam aparat i robię zdjęcie na „main street”. Podbiega do nas dziewczynka i robi ruch ręką jakby naciskała spust migawki. Pstrykam zdjęcie i pokazuję ekran. Ogromnie się cieszy i leci po młodsze koleżanki... Coś czuję, że to nie koniec sesji na dziś.


Po kolacji po raz pierwszy idzie w ruch Mugga na owady tropikalne bo trzeba na zewnątrz zrobić przepierkę a dochodzi dziewiętnasta i atak moskitów jest wpisany w scenariusz.
Przed położeniem się do łóżek, Dominika ceruje jedną z moskitier, która nie wytrzymała próby czasu. Za oknem cykady grają do snu ale jak tu zasnąć, gdy jest tak gorąco? ...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...