2011-12-04

Sea Gypsies, Morscy Cyganie - z wizytą u plemienia Chao'le.


Zanim jednak wybraliśmy się na drugi kraniec wyspy postanowiliśmy jeszcze zobaczyć miejscowe atrakcje. Jedną z nich było Lanta Orchid Nursery połączona z Lanta Butterfly Garden. O ile pierwsze interesowało tylko Dominikę (domowy hodowca storczyków) muszę przyznać, że choć nie wszystkie orchidee zakwitły, to wiele z nich wprawia w zachwyt. Zwłaszcza te intensywnie pachnące, z których wykonuje się niezwykły eliksir.



Obok znajduje się Motyli Ogród a w nim dziesiątki kolorowych skrzydlatych owadów. Siadają nam na ubraniach, ganiają się po obszernej klatce i przysiadają na przygotowanych stoliczkach do posiłku. Sprytnie, bo wtedy można przyjrzeć im się z bliska przez wręczane przy wejściu lupy.




Jazda na skuterach idzie nam coraz lepiej dlatego decydujemy się pościgać z tutejszymi tu-tukami (skuter z bocznym koszem i daszkiem), songthaew'ami (czyli pick-up z miejscami osobowymi na pace) i innymi skuterami. Na drodze jest w miarę bezpiecznie, należy tylko uważać na wyrwy w jezdni, w które to małe kółka skutera mogą wpaść.

Koh Lanta's Small Weels Motor Bike Gang :)

Kolejna atrakcja nie pozwala naszym sumieniom wejść do środka ale dziewczynki idą. Trafiamy bowiem do Lanta Monkey School. Czekamy na zewnątrz a Arletta i Aisza karmią małpki, które włażą im na głowy - dosłownie. Bawią się z nimi a one pokazują wyuczone sztuczki, zrywają kokosy z drzew, jeżdżą samodzielnie na rowerze i o zgrozo, paradują w sukience i parasolce. Na koniec wspólne zdjęcie i mały podryw bo rączka ląduje u Arletty na kolanie :)




Może i zabawne ale dla mnie za bardzo ociera się o cyrk,
a cyrków nie znoszę.

Następnie pniemy się wysoko pod górkę, w tej części wyspy wzniesienia osiągają ponad 500 metrów. Dojeżdżamy do punktu widokowego a następnie jedziemy do Lanta Old Town, wioski o niskiej zabudowie w stylu chińskim, które niegdyś było ważnym ośrodkiem handlowym między Chinami a Indiami. 


Stamtąd już dosłownie kilka kilometrów i jesteśmy Sang Ga Oui, wiosce zamieszkałej przez plemię Chao'le. Od setek lat koczują oni w tej części wyspy mieszkając w domkach usytuowanych wzdłuż nabrzeża, używając do pracy, a często i  do mieszkania swych łodzi. Posługują się własnym językiem, posiadają własne wierzenia, obrzędy i rytuały. To, co ich wyróżnia to fakt separacji i genetycznego odizolowania od reszty tajskiego społeczeństwa. Siedzimy sobie tak przy plaży podglądając życie związane wyłącznie z morzem przez dłuższy czas. Mieszkańcy są mili, pokazują nam jak suszą ryby (muchy gratis) i chętnie pozują do zdjęć.




Zabawa w tak zwanego "krabika", potrzebne są krab, puszka i kamień.

Bez sieci nie ma życia nad morzem.






Wygląda jak próba porwania ryby przez stadnie przybyłe muchy.

Odwiedzamy jeszcze pobliski resort, ostatnie miejsce po tej stronie wyspy by później ruszyć na zachodnie wybrzeże, na plażę Khong aby zobaczyć zachód słońca w sławetnej już knajpce "Same, same but different". Niestety zachodu słońca nie będzie - to znaczy w ogóle będzie - tylko my go nie zobaczymy bo znów nadciąga burza, tym razem z błyskawicami. W zamian otrzymujemy sporą dawkę silnego wiatru i potężne, przewracające nas fale. Powrót do miejsca zamieszkania w strugach deszczu i kompletnej ciemności...




Ponad dwumetrowa fala uderza niczym taran, 
lądowanie na tyłku gratis.

Koh Lanta to wyspa wyjątkowa pod wieloma względami. Świetnie się ja zwiedza i ... dość szybko, kiedy korzystamy ze skuterów. W końcu ma około 25 km długości, dwie główne drogi wzdłuż i ze trzy przecinające ją w poprzek. Piękne plaże i ciche zakątki, choć pewnie za kilka lat będzie ich już o wiele mniej. Posiada plemię, które opiera się globalizacji i zmianom społecznym. Można ponurkować lub w prosty sposób dostać sie do Malezji. Wysepkę tą docenił również Leonardo DiCaprio, który na wzgórzu zakupił dom. Lecz największym skarbem są tutaj ludzie, muzułmańscy Tajowie, którzy - przynajmniej nam - oddali swoje serca.
Niby wyspa taka sama jak wszystkie ale... jednak zupełnie inna :)


ps.
Naszą tęsknotę za krajem pogłębiła para z Danii, z którą Dominika prowadziła długą konwersację w czasie podróży busem. Zapytani o Polskę i ich wrażenia odpowiedzieli:
- Pamiętamy, że najlepszy był "BIGOSH" !
Oj, zjadłoby się już...

Koh Lanta - taka wielka szczęściara.


Wysiadamy w Krabi, nadmorskiej miejscowości, która staje się dla nas miejscem tranzytowym pomiędzy stałym lądem a wyspą Koh Lanta. Siedzimy sobie grzecznie przy ulicy z naszymi plecakami i czekamy na bus, który podrzuci nas na wymarzoną plażę.

Krabi.

Chcesz kupić tanio bilet na przejazd, kup go w ulicznym biurze :)

Po dwóch godzinach jazdy (w tym niemal pół godziny kręcenia się po mieście aby znaleźć komplet) i pokonaniu dwóch przepraw promowych wysiadamy przy plaży Long Beach. W tym miejscu trzeba podkreślić znaczenie miejsca i naszego tutaj przybycia. Wybraliśmy Koh Lantę na miejsce naszych warsztatów z dwóch powodów. Jeden jest oczywisty - rok 2004 i fala tsunami, która tragicznie naznaczyła ten region. Drugi, to ten optymistyczny. Wyspa ta w porównaniu z innymi, choćby Phi Phi poza zniszczeniami materialnymi i niewielką ilością osób (mówi się o dziesięciu a nie o dziesiątkach tysięcy), które tutaj zginęły wyszła bez szwanku. Żywioł na szczęście ominął tych wyspiarzy, choć bary na plaży składały się jak domki z kart a ogromna fala pozostawiła po sobie ślad w postaci metrowego mułu. Podgląd na to zdarzenie daje poniższy film:


Minęło jednak kilka lat i choć na miejscu o zaszłej tragedii z pewnością pamiętają mieszkańcy, nam nie pozwalają o tym zapomnieć znaki pojawiające się tu i ówdzie.


Pora sucha na Koh Lancie oznacza dla nas... że z pewnością będzie padać :) Tak wyspa przywitała właśnie nas, wieczorny spacer na szeroką plażę Long Beach zakończył się burzą i ulewnym deszczem. Schowani w barze przy plaży słuchaliśmy wszędobylskiego Boba Marleya i przez słomki wciągaliśmy słodycz egzotycznych owoców. Przez naszego gospodarza, muzułmanina (jak zresztą 95% mieszkańców tej wysepki) zostaliśmy zaproszeni na świąteczną kolację. Razem z "braćmi ze Wschodu" usiedliśmy do stołu i świętowaliśmy zakończenie prac remontowych oraz celebrowaliśmy coroczny tradycyjny wspólny posiłek.

Droga donikąd?  Skądże, miejsce przeprawy promowej.

Złowieszcze chmury a z nich całonocna ulewa.

Kolejny dzień to czas eksperymentu. Idąc za wzorem zjawiska społecznego jakim jest tu rodzaj poruszania się po wyspie wynajmujemy dwa skutery i próbujemy ogarnąć tak zwany temat. Ja już wcześniej jeździłem trochę ale Dominika pierwszy raz zasiadła za sterami tego kilku konnego potwora. Po zrobieniu paru ósemek, hamowaniu awaryjnym i przypomnieniu sobie, która rączka jest lewa (ruch lewostronny) wyjeżdżamy na regularną szosę. Już teraz wspomnę, że tak nam się jazda skuterami spodobała, że naszych pojazdów nie chcieliśmy oddać do wypożyczalni. Cena za dzień 20-25 zł, kask gratis - zresztą wiele osób jeździ tutaj bez ochrony na głowę - my raczej nie :)


Postanowiliśmy poszukać szkoły aby zorganizować warsztaty. Jak zwykle "na wariata" najlepiej nam wychodzi i w centrum znaleźliśmy szkołę chętną do współpracy. Kilka pytań: co? jak? i w ogóle po co? Potem jeszcze wizyta oficera policji w celu weryfikacji zdarzenia. Gospodarze goszczą nas lunchem i pokazują "meeting room" wyposażony projektor i nagłośnienie. Nauczycielka angielskiego decyduje się tłumaczyć na tajski, zbiera się grupa ponad sześćdziesięciorga dzieci i ruszamy. Pokaz slajdów, opowieść o Polsce, kolorowanki, odbitka dłoni na fladze, balony i ostatnia paczka krówek do rozdania. Nauka polskiego idzie strasznie opornie, zresztą jak rónież zapamiętanie naszych imion. Nie ma się co dziwić, w końcu to tak odległe od siebie języki.

Welcome to Kho Lanta.

Każdą krówkę dzielimy na trzy części - to już ostatnia paczka.



Według dzieci, najzabawniejsze zdjęcie pokazu.



Na koniec w podziękowaniu zespół tańca z tutejszej szkoły prezentuje nam tradycyjny taniec z elementami akrobatyki. Dziewczynki zwinnie "tańczą" również palcami dłoni, na których mają założone metalowe nakładki z długimi paznokciami. Kilka z nich zgubiło je podczas tańca. Po występie podniosłem dwa z ziemi i założyłem na palce. Zrobiłem chyba coś głupiego jako facet bo rozśmieszyłem tym do łez całą zebraną grupę. Wielkie pożegnanie nie miało końca i wzajemne podziękowania również. Po wyjściu z budynku do Arletty podbiegła mała dziewczynka i wręczyła jej piękne serduszko z błyszczącymi kamykami a kiedy wsiedliśmy na nasze mechaniczne rumaki machała do nas na pożegnanie niemal cała szkoła. 
Dziękujemy Koh Lanta !!!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...