2012-01-25

Maine – Homeland of the Soul


Dziś nadszedł czas pożegnania z Maine, właśnie przekraczamy granicę stanową i wygodnym autobusem Greyhound-a podążamy na południe w kierunku Nowego Jorku. Za oknami aż po horyzont lasy, pagórki lekko oprószone śniegiem i rozległe pola wrzosów oraz czarnych jagód.
Jeśli miesiąc temu ktoś powiedziałby, że prawie cały styczeń spędzimy w zimnym i śnieżnym, północno-wschodnim stanie pewnie nie kryłabym zdziwienia i z pewnością zaprzeczałabym chcąc przenieść nas gdzieś bardziej na południe od Nowego Jorku. Floryda, Georgia a przynajmniej któraś z Karolin były naszym pierwotnym celem w USA a kierowanie się na północ całkowicie wykluczaliśmy już od momentu planowania trasy .... ale jak to już nie raz w naszej podróży bywało to podróż sama stworzyła naszą trasę a nie odwrotnie. 


Dziś jest nam wyjątkowo smutno i niesamowicie żal wyjeżdżać bo wszystko co nas tu spotkało przerosło nasze oczekiwania i pozytywnie zmieniło pogląd na temat północnych stanów, zimnej pogody oraz uroków spokojnego życia z dala od zgiełku wielkich miast. Maine ma wiele do zaoferowania nawet w zimie a jego mieszkańcy przy każdym spotkaniu udowadniali, że żyją tu tylko wspaniali ludzie wielkich serc i otwartych umysłów.
Wielu znakomitych pisarzy, między innymi George H. Lewis wspomina ten stan jako „miejsce odpoczynku dla duszy” i muszę przyznać, że tak też czuliśmy się od pierwszej chwili spędzonej na „mejnowskiej” ziemi.


W ciągu ostatnich dwudziestu kilku dni zdarzyło się wiele niewytłumaczalnych, niesamowitych zdarzeń, które tylko utwierdzały nas mocniej w odczuciu, że „nic nie dzieje się bez przyczyny...”.
Każdy inaczej odbiera i nazywa siły wyższe rządzące ścieżkami życia jednak my o ich istnieniu mieliśmy szansę przekonać się wielokrotnie na własnej skórze. Pozytywne myśli i niezłomna nadzieja w połączeniu ze szczerym sercem otwierały nam drzwi wielu domów i pozwalały uwierzyć w ufnych i otwartych ludzi, w bezinteresowność i zwyczajną ludzką miłość do drugiego człowieka. Może to brzmi jak frazes ale bynajmniej frazesem dla nas nie jest, bo choć ciężko ubrać w słowa wdzięczność, którą czujemy to cała ta okazana nam dobroć na pewno pozostanie w nas już na zawsze, kojarząc się nieustannie z czasem spędzonym w „pierwszym stanie”.
Oczywiście wszystko co się zdarza można zwyczajnie nazwać zbiegiem okoliczności ale gdy takich zbiegów występuje cała seria trudno to już prosto wytłumaczyć na poziomie wyłącznie racjonalnym a raczej kieruje nas ku głębszemu zastanowieniu się nad sensem tego co się zdarza.


Scena nr 1 - W przeddzień wyjazdu z Machias wieczorem rozpoczęła się burza śnieżna i trwała nadal w momencie gdy zbieraliśmy się do drogi kolejnego dnia. Autobus miał być o 11 ale już do 9 rano spadło około 1/2 metra śniegu i ulice były całkowicie zasypane. Patrząc na warunki panujące za oknem bardzo obawialiśmy się, że pogoda całkowicie uniemożliwi nam wyjazd. Jednak mimo wszystko staraliśmy się zachować optymizm i pozytywnie nastawić do zbliżającej się, prawie 3 godzinnej podróży. Razem z nami w pozytywnych myślach łączyli się nasi nowi przyjaciele i nie wiadomo czy ostatecznie miało to jakiś wpływ na sytuację ale wkrótce po wyruszeniu w trasę burza śnieżna ustała i pomimo, że na poboczach drogi znajdowały się wysokie zaspy śnieżne cała droga była odśnieżona i w większości nawet czarna.... NIEMOŻLIWE??  a jednak.... dojechaliśmy Z Machias do Bangor bez żadnego problemu... i nawet kierowca wykazywał spore zdziwienie zaistniałą sytuacją.


Scena nr 2 – Pojawiamy się w zgłodniali i lekko zagubieni w nowym miejscu a zapytana o drogę do najbliższej jadłodajni przechodząca obok pani „parkingowa” z błyskiem w oku i radością w głosie mówi: „Zaprowadzę was do wspaniałego miejsca, z którego na pewno będziecie zadowoleni”, po czym prowadzi nas do piekarnio-ciastkarni braci Franciszkanów od Świętej Elżbiety - patronki głodnych. Wszyscy nie ukrywają rozczarowania bo nastawiali się raczej na hamburgery i frytki a tam tylko chlebek i ciastka, decydujemy się jednak zamówić kilka babeczek z jagodami i kawę. Kiedy zbieramy się do wyjścia i ospale gramolimy się z naszymi plecakami, brat zakonny podchodzi do nas i zapytuje co tutaj porabiamy. Mówimy, jak zawsze, że po świecie i takie tam. On  na to, że nic nie dzieje bez przyczyny i prosi abyśmy chwilę poczekali. Po chwili dostajemy na wynos całą siatkę zapakowaną jedzeniem, z domowej roboty dżemem z poziomek, chlebem i różnego rodzaju ciastkami. Łzy popłynęły po policzku a zakonnik tylko cichutko skwitował: „Nie płacz, raduj się.”
A spać macie gdzie? - padło jeszcze z ust postaci w zakapturzonym habicie.
Nawet nie próbowaliśmy sobie wytłumaczyć tego co się stało.... bo choć może po prostu wyglądaliśmy na wyjątkowo głodnych :-) to jednak wiele osób potwierdziło, że jest to niespotykana wcześniej sytuacja....






Scena nr 3 – Nasza znajoma z Nowego Jorku nie może nas przyjąć do siebie na jedną noc w drodze powrotnej. Jest ona zawodowym fotografem i z racji zlecenia niestety w miejscu gdzie spaliśmy poprzednio zrobiła tymczasowe studio fotograficzne. Nie widząc innego rozwiązania pogodziliśmy się już z opcją spania na lotnisku, choć JFK w Nowym Jorku nie należy do najbardziej przyjaznych miejsc.... a tu nagle okazuje się, że znajomi Susan, u której gościmy w Bangor mają dodatkowy, wolny apartament na Manhatanie i tym sposobem udaje nam się po raz kolejny zdobyć wyjątkowe miejsce do spania. Hmmm przypadek to czy przeznaczenie....

Griffin - nasz czworonożny kumpel :)

Przecudnej natury Tilly.

Takich sytuacji można wymieniać dziesiątki w ostatnim czasie, choć czasem trudno nam to pojąć wszystko układa się niczym puzzle wyjątkowej układanki. Naszą historię prezentujemy zatem – parafrazując tytuł książek dla  dzieci Daniel Handler – jako „Serię fortunnych zdarzeń” a jeśli ktoś dorobi do tego filozofię, to niech mu będzie. My swoją wersję już mamy i jej będziemy się trzymać do końca :)

Ponieważ poza mnichami buddyjskimi, spotkaliśmy już dwukrotnie w swej podróży przedstawicieli Zakonu Braci Mniejszych i dwukrotnie nam pomogli zatem, ślemy do nich te słowa:

                                                                           Pax et Bonum

ps.
Serdeczne dzięki dla Susan i ... za bilety na hokej, za nowojorskie anioły, za spodnie i sanki, za auto, za wspólne lepienie pierogów i za to, że mogliśmy obejrzeć "Przygody TinTina" w kinie gdzie filmy puszczane są z taśmy. Dzięki wam pokazaliśmy naszym dzieciom jak klimatyczne były kiedyś sale kinowe i że nie wszystko, co zostało odstawione na boczny tor było do bani :)
Gorące pozdrowienia dla Twoich dzieci i Parkera.

Wspólne lepienie pierogów, tym razem ruskich - prawdziwie  polskich.

Farsz taki, że palce lizać :)

Ten pierożek dla tatusia...

2012-01-24

Fahrenheit 451, hokej i Stefek Król :)

Zerknijcie na ten garnek, nam opadły szczęki z wrażenia.

Tuż obok naszego tymczasowego domu w Bangor, stoją dwa domy należące do jednego właściciela. Jeden jest blado czerwony a drugi całkowicie biały. Całość otacza czarny, stalowy płot (i to jest bardzo dziwne bo płotu tutaj nie ma nikt więcej) na którym widnieją pajęczyny i nietoperze. W białym domu na parterze jest olbrzymia biblioteka, bo jego właściciel czyta jak opętany. Można zauważyć jego wysoką sylwetkę na ulicy, kiedy spaceruje z psem i cały czas patrzy w kartki czytanej książki. Za pieniążki uzyskane ze sprzedaży swoich książek i za zyski z ekranizacji jego bestsellerów wybudował dla dzieci skrzydło biblioteki, sponsorował ośrodek sportu i ufundował basen. Ludzie myślą o nim, osądzając po pisanych przez niego książkach, że pewnie jest szurnięty. Nic bardziej mylnego. To skromny, bardzo nieśmiały człowiek, którego światem są drukowane historie. Wiecie o kim piszemy? Oczywiście o Stephenie Kingu, autorze Lśnienia, Miasteczka Salem czy Zielonej Mili.




Jego osoba i wkład w popularyzację czytelnictwa przywołała mi na myśl pewną pozycję książkową a później film. Mowa tu o powieści Raya Bradbury'ego Fahrenheit 451 i późniejszym filmie z roku 1966. Kto czytał lub widział ten wie, że tytułowa temperatura to po naszemu 233 stopni C, czyli według fabuły niezbędna temperatura aby zaczął tlić  się a potem spłonął papier. W przedstawionym świecie nie wolno czytać a wszelka literatura, nawet jej posiadanie  jest zabronione. Najważniejsze pytanie książki jakie zadaje Klarysa swojemu sąsiadowi Guy Montagowi, strażakowi palącemu znalezione książki brzmi: "Czy jest Pan szczęśliwy?". 
Czym jest czytanie i jakie daje mózgowi bodźce do rozwoju wyobraźni i poszerzania horyzontów najlepiej przedstawia poniższy cytat ze wspomnianej książki:
"Książka to naładowana broń w sąsiednim domu. Spal ją, rozładuj broń. [...] Skąd wiadomo, kto mógłby się stać celem oczytanego człowieka."
Jeśli to prawda to Stephen King ma w swym domu cały arsenał najlepszej broni świata :)


Popołudniu Susan pożyczyła naszym dziewczynom spodnie śniegowe oraz dwie pary sanek. W pobliżu jest całkiem spora górka z lekko oblodzonym stokiem. Podejście pod nią w płaskich butach jest praktycznie niemożliwe, za to zjazd na saneczkach całkiem ekscytujący. W Bangor dzieci, zresztą jak na całym chyba świecie, zjeżdżają na czym się da. Począwszy od płaskich kółek, wyglądających jak pokrywki od śmietników, poprzez dmuchane kółka używane w lato do kąpieli, na małej łódce wyglądem przypominającą balię kończąc. Dmuchane okazały się najsłabszym ogniwem i nie wytrzymują starcia z pobliskimi krzakami. Twarz chłopca zresztą tez przegrała ten pojedynek zostawiając kilka powierzchownych ran ciętych na policzkach. Zimowego szaleństwa nie było końca.




Jedyne co mogło odciągnąć nas od tej górki to mecz hokejowy na wysokim bo akademickim poziomie. Dostaliśmy od znajomych dwa bilety na sobotni mecz Maine kontra Boston College. Drugie dwa bilety odebraliśmy z kasy podając nazwisko trenera drużyny Maine, który zostawił je na nazwisko Dominiki. To małe miasto ale i tak znajomości trzeba mieć. Wszystko to oczywiście dzięki znajomym, którzy mogą to i owo załatwić. Dziewczyny pierwszy raz oglądały taki spektakl na lodzie i trzeba przyznać, tak porwały je emocje, że były jednymi z najgłośniejszych fanów Czarnych Niedźwiedzi. Szybkie akcje, dużo goli, fruwające ponad głowami kibiców krążki, orkiestra uniwersytecka i rozebrani do połowy najtwardsi kibice z napisanymi na plecach literami GOAL!







Niewiarygodna atmosfera podkręcana wyrównanym wynikiem, koszulki rzucane przez maskotkę drużyny w trybuny, próby strzałów na bramkę przez kibiców w czasie przerwy oraz wywieszana kukła sędziego na prowizorycznej szubienicy dały nam wiele satysfakcji z tego widowiska. Jeszcze większą dała wygrana drużyny z Maine 7:4. Co prawda nie jesteśmy jakoś sentymentalnie związani ze stanem ale sytuacja wskazywała nam komu w ten wieczór kibicować....i jak się okazało słusznie :)





Następnego dnia dziewczyny musiały wykonać prace domowe z plastyki. Po wcześniejszej wizycie w Umaine Museum of Art, w której widziały niewiarygodne dzieła Michaela De Brito, który maluje swoją rodzinę na płótnie a wyglądają one jak olbrzymie zdjęcia w technice HDR oraz miniatury miejsc, które niszczeją po utracie właścicieli autorstwa Lori Nix, wykonane z niezwykłą precyzją miniaturki tychże miejsc.



Poza tym lekko odjazdowe dzieło w postaci wyszywanych rachunków i paragonów, trudna do ogranięcia powyginana szufelka z ptasią twarzą oraz wideo eksponaty, osobne dla obu płci, przy czym mężczyźni nie widzą wszystkiego co widzą kobiety w sekcji żeńskiej i na odwrót. Niesłychane. Ciekawostką była również praca wykonana ze śmieci znalezionych na ulicy oraz interpretacja średniowiecznego obrazu, na którym portretowana osoba ma ze sobą wszystko co wówczas posiadała.



Nasze dziewczyny wybrały sobie po jednej z prac i własną techniką wykonały swoje projekty. Arletta wykonała nowoczesną interpretację obrazu kobiety z kiełbasami jako kolaż a Aisza w akwareli zrobiła kopię       pewnej impresji. Efekt? Zobaczcie sami :)

Oryginał.

Praca Aiszy.

Oryginał.

Praca Arletty.

2012-01-22

Małe buldogi z Machias!

Jeśli uważacie, że dzieciaki w USA grają tylko
w amerykański football lub baseball to się mylicie.
Uwielbiają soccer i są w tym dobrzy :)

Czasem wydaje się nam, że życiem kierują zbiegi okoliczności. Można przyjąć taką hipotezę lecz my uważamy, że w naszej drodze coś innego kierowało nas w stronę miejsc i ludzi. Coś, czego zbiegiem okoliczności na pewno nazwać nie można. 
Nie inaczej było i tym razem. Miejsce: pralnia automatyczna. Czas: dwa dni przed naszym wyjazdem. Obiekt: kobieta w worem prania i pięknym uśmiechem. Początek akcji: pytanie - Co robicie w Machias zimą?
Dominika wkładając nasze wyprane ciuchy do suszarki odpowiada:
- Tak sobie jeździmy po świecie i opowiadamy dzieciom o Polsce.
Ona na to, że super bo jej przyjaciółka jest nauczycielką w tutejszej szkole, uczy dziesięciolatków i uwielbia takie akcje. Zatem mail, adres strony i uśmiech na pożegnanie. Po dwóch godzinach na naszej skrzynce znajdujemy oficjalne zaproszenie na następny dzień i tym samym Stany stają się kolejnym punktem naszej misyjnej podróży :)
O poranku zbieramy nasze materiały, drukujemy kolorowanki i razem z Erikiem jedziemy do szkoły. Piękna, nowoczesna szkoła wita nas najpierw swoimi osiągnięciami w postaci pucharów, potem choinką ustrojoną czapkami i szalikami, które uczniowie przez kilkanaście lat zostawiali w szatni i nigdy ich nie odebrali. Potem lekko nas zatyka bo dziesięciolatki malują rysunki na podstawie prac Picassa oraz Kandinskiego i wywieszają je na korytarzu. 




Wychowawca to przesympatyczna kobieta, która z uśmiechem nas wita w swojej klasie i załatwia cały potrzebny sprzęt. Sprawnie instalujemy projektor, ekran, zaciemniamy salę i ruszamy. Dominika czuje tremę bo po raz pierwszy będzie przemawiała do dzieci, dla których angielski jest pierwszym językiem. Po czym spina się w sobie i leci z tematem jakby ten język też byłby dla niej czymś, czym posługuje się od urodzenia. Dzieci w ciszy słuchają opowieści z kraju nad Wisłą, śmieją się i otwierają buzię z wrażenia kiedy widzą stare polskie miasta. Potem nauka polskiego i tak im sprawnie idzie, że proszą o zapisanie prostych pozdrowień na tablicy a niektórzy przepisują je sobie do zeszytów. Po zakończeniu pokazu dzieciaki okazują się być przygotowane do zajęć. Niektóre z nich mają przygotowane pytania na temat Polski na kartkach, inne jadą tak zwanym freestyle'em. Pytania zresztą bardzo ciekawe, nie mogło zabraknąć oczywiście najważniejszego: "Jak to się stało, że jesteście w Machias?"






Long story, chciałoby się powiedzieć ale właśnie wtedy uświadamiamy sobie, że nie ma zbiegów okoliczności. Oni na nas po prostu czekali, tylko nie wiedzieli, że przyjedziemy :)
Kolorowanki, łapka na flagę, opowieści o marzeniach w oko obiektywu i wspólne zdjęcie. Jeszcze tylko dzieciaki chwalą się swoją klasową hodowlą łososi, z której są naprawdę dumni. Na pożegnanie dostajemy jeszcze ekologiczne torby z nadrukiem: "Dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobiliście."
Spotykamy się jeszcze z dyrektorem placówki, który mówi, że mamy czuć się jak u siebie i obejrzeć wszystko co nas interesuje. Zaglądamy zatem do miejscowych Buldogów i dziwimy się nieco bo ich logo jest identyczne jak pewnej gdyńskiej drużyny...jakiej, łatwo się domyśleć :)








Ze względu na niedawno obchodzone święto, Dzień Martina Luthera Kinga, dzieciaki ze szkoły swoje marzenia powiązały z miłością, pokojem i wiarą. My zatem wciąż marząc, że nadejdzie taki dzień cytujemy słynnego pastora:
"Miałem sen, iż pewnego dnia moje dzieci będą żyły wśród narodu, 
w którym ludzi nie osądza się na podstawie koloru ich skóry 
ale na podstawie tego, jacy są."


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...