2012-01-24

Fahrenheit 451, hokej i Stefek Król :)

Zerknijcie na ten garnek, nam opadły szczęki z wrażenia.

Tuż obok naszego tymczasowego domu w Bangor, stoją dwa domy należące do jednego właściciela. Jeden jest blado czerwony a drugi całkowicie biały. Całość otacza czarny, stalowy płot (i to jest bardzo dziwne bo płotu tutaj nie ma nikt więcej) na którym widnieją pajęczyny i nietoperze. W białym domu na parterze jest olbrzymia biblioteka, bo jego właściciel czyta jak opętany. Można zauważyć jego wysoką sylwetkę na ulicy, kiedy spaceruje z psem i cały czas patrzy w kartki czytanej książki. Za pieniążki uzyskane ze sprzedaży swoich książek i za zyski z ekranizacji jego bestsellerów wybudował dla dzieci skrzydło biblioteki, sponsorował ośrodek sportu i ufundował basen. Ludzie myślą o nim, osądzając po pisanych przez niego książkach, że pewnie jest szurnięty. Nic bardziej mylnego. To skromny, bardzo nieśmiały człowiek, którego światem są drukowane historie. Wiecie o kim piszemy? Oczywiście o Stephenie Kingu, autorze Lśnienia, Miasteczka Salem czy Zielonej Mili.




Jego osoba i wkład w popularyzację czytelnictwa przywołała mi na myśl pewną pozycję książkową a później film. Mowa tu o powieści Raya Bradbury'ego Fahrenheit 451 i późniejszym filmie z roku 1966. Kto czytał lub widział ten wie, że tytułowa temperatura to po naszemu 233 stopni C, czyli według fabuły niezbędna temperatura aby zaczął tlić  się a potem spłonął papier. W przedstawionym świecie nie wolno czytać a wszelka literatura, nawet jej posiadanie  jest zabronione. Najważniejsze pytanie książki jakie zadaje Klarysa swojemu sąsiadowi Guy Montagowi, strażakowi palącemu znalezione książki brzmi: "Czy jest Pan szczęśliwy?". 
Czym jest czytanie i jakie daje mózgowi bodźce do rozwoju wyobraźni i poszerzania horyzontów najlepiej przedstawia poniższy cytat ze wspomnianej książki:
"Książka to naładowana broń w sąsiednim domu. Spal ją, rozładuj broń. [...] Skąd wiadomo, kto mógłby się stać celem oczytanego człowieka."
Jeśli to prawda to Stephen King ma w swym domu cały arsenał najlepszej broni świata :)


Popołudniu Susan pożyczyła naszym dziewczynom spodnie śniegowe oraz dwie pary sanek. W pobliżu jest całkiem spora górka z lekko oblodzonym stokiem. Podejście pod nią w płaskich butach jest praktycznie niemożliwe, za to zjazd na saneczkach całkiem ekscytujący. W Bangor dzieci, zresztą jak na całym chyba świecie, zjeżdżają na czym się da. Począwszy od płaskich kółek, wyglądających jak pokrywki od śmietników, poprzez dmuchane kółka używane w lato do kąpieli, na małej łódce wyglądem przypominającą balię kończąc. Dmuchane okazały się najsłabszym ogniwem i nie wytrzymują starcia z pobliskimi krzakami. Twarz chłopca zresztą tez przegrała ten pojedynek zostawiając kilka powierzchownych ran ciętych na policzkach. Zimowego szaleństwa nie było końca.




Jedyne co mogło odciągnąć nas od tej górki to mecz hokejowy na wysokim bo akademickim poziomie. Dostaliśmy od znajomych dwa bilety na sobotni mecz Maine kontra Boston College. Drugie dwa bilety odebraliśmy z kasy podając nazwisko trenera drużyny Maine, który zostawił je na nazwisko Dominiki. To małe miasto ale i tak znajomości trzeba mieć. Wszystko to oczywiście dzięki znajomym, którzy mogą to i owo załatwić. Dziewczyny pierwszy raz oglądały taki spektakl na lodzie i trzeba przyznać, tak porwały je emocje, że były jednymi z najgłośniejszych fanów Czarnych Niedźwiedzi. Szybkie akcje, dużo goli, fruwające ponad głowami kibiców krążki, orkiestra uniwersytecka i rozebrani do połowy najtwardsi kibice z napisanymi na plecach literami GOAL!







Niewiarygodna atmosfera podkręcana wyrównanym wynikiem, koszulki rzucane przez maskotkę drużyny w trybuny, próby strzałów na bramkę przez kibiców w czasie przerwy oraz wywieszana kukła sędziego na prowizorycznej szubienicy dały nam wiele satysfakcji z tego widowiska. Jeszcze większą dała wygrana drużyny z Maine 7:4. Co prawda nie jesteśmy jakoś sentymentalnie związani ze stanem ale sytuacja wskazywała nam komu w ten wieczór kibicować....i jak się okazało słusznie :)





Następnego dnia dziewczyny musiały wykonać prace domowe z plastyki. Po wcześniejszej wizycie w Umaine Museum of Art, w której widziały niewiarygodne dzieła Michaela De Brito, który maluje swoją rodzinę na płótnie a wyglądają one jak olbrzymie zdjęcia w technice HDR oraz miniatury miejsc, które niszczeją po utracie właścicieli autorstwa Lori Nix, wykonane z niezwykłą precyzją miniaturki tychże miejsc.



Poza tym lekko odjazdowe dzieło w postaci wyszywanych rachunków i paragonów, trudna do ogranięcia powyginana szufelka z ptasią twarzą oraz wideo eksponaty, osobne dla obu płci, przy czym mężczyźni nie widzą wszystkiego co widzą kobiety w sekcji żeńskiej i na odwrót. Niesłychane. Ciekawostką była również praca wykonana ze śmieci znalezionych na ulicy oraz interpretacja średniowiecznego obrazu, na którym portretowana osoba ma ze sobą wszystko co wówczas posiadała.



Nasze dziewczyny wybrały sobie po jednej z prac i własną techniką wykonały swoje projekty. Arletta wykonała nowoczesną interpretację obrazu kobiety z kiełbasami jako kolaż a Aisza w akwareli zrobiła kopię       pewnej impresji. Efekt? Zobaczcie sami :)

Oryginał.

Praca Aiszy.

Oryginał.

Praca Arletty.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...