2012-02-01

W trzy dni przez NYC, Berlin, Mediolan wprost do Marakeszu.


Budzimy się rano w małym pokoju  z pięknym fortepianem. Podchodzę do okna, odchylam zasłonę a słońce porannym promieniem oślepia moje oczy. Jesteśmy na szesnastym piętrze kamienicy, w apartamencie, który nieznani nam ludzie przekazali bezinteresownie abyśmy mogli przenocować i odświeżyć się przed podróżą. Wyglądam przez okno i widzę drapacze chmur, kilkunastu piętrowe  domy i takie malutkie, najstarsze kamienice zakleszczone pomiędzy otaczającymi je olbrzymami. Przyglądając się malutkiej - w porównaniu z tymi wieżowcami – budowli, dopiero teraz dostrzegam jaką drogę przebyła ta dzielnica aby stać się, zresztą jak całe miasto rozpoznawalnym na całym świecie znakiem. Jest na naszym globie niewiele takich miejsc jak Nowy Jork, posiadających tak niezwykłą energię. Trzeba przyznać, że to miasto tętni życiem całą dobę a nad ranem kiedy jedni śpieszą do pracy, drudzy wracają z nocnych szaleństw, inni zaś kończą jogging my ruszamy w poszukiwaniu śniadania. Tutaj właśnie widać różnicę pomiędzy będącym w ciągłym ruchu Nowym Jorku a nudnym i ospałym jesienno-zimowym Berlinem, do którego trafiliśmy o poranku dnia następnego. Zresztą warto tutaj nadmienić, że lotnisko naszego wylotu JFK jest tak sprytnie zorganizowane, że kontrola pasażerów odbywa się w tempie ekspresowym i choć nie wszystkim udaje się uniknąć skanowania całego ciała promieniami X, naszej czwórce tym razem podarowano niepotrzebne naświetlanie. Co prawda staliśmy bez butów ale  jednak nie napromieniowani. W Berlinie niespodzianka. Na przylotach czekali na nas rodzice Dominiki, którzy nas przywitali i przetransportowali do centrum. Szukaliśmy przy Bramie Brandenburskiej miejsca na śniadanie ale to nie mające zbyt wiele życia w sobie o poranku miasto blado wypadło w porównaniu z Wielkim Jabłkiem. Po półtoragodzinnym spacerze, z czerwonymi nosami wreszcie znaleźliśmy kafeterię serwujące kanapki z szynką szwarcwaldzką. Miejsce ciekawe bo mieszczące się w pobliżu pomnika ofiar zbrodni wojennych.





Potem pomysł zobaczenia od wewnątrz Reichstagu ale niestety potrzebne są zapisy i wcześniejsza rejestracja. Cóż, ornung musi być więc idziemy zobaczyć niesubordynację obywateli w postaci cichego wiecu. Pikietujący mają dość stacjonowania wojsk w Afganistanie a wcześniej w Iraku i puszczania kasy przez NATO, jak policzono kilkudziesięciu miliardów Euro. W dobie kryzysu tejże waluty, jakże słuszna uwaga. Najbardziej aktywni o tej porze wydają się być w kolejności alfabetycznej Miś berliński, żołnierze armii NRD-owskiej i osobnik przypominający mundurem sowiecką spuściznę po tej stronie muru. Machają flagami, straszą imitacją broni a niedźwiadek przytula wszystkich, którzy tego potrzebują i mają przy sobie jedno euro :)  Wieczorem wspólna,  wspaniała kolacja w ukrytej przed światem knajpce. Do stołu podawał nam ciemnej karnacji obywatel, władający najważniejszymi polskimi zwrotami takimi jak: Piwo duże?  :) i dzięki niemu nasz niemiecki nie został poddany ciężkiemu testowi. Potem zasłużony sen, bo jetlag spowodował, że nasze organizmy funkcjonowały z biologicznym zegarem minus 6 godzin. Przez zmianę czasu nie spaliśmy i chodziliśmy jak zombie...

Pomnik Pomordowanych Żydów Europy w Berlinie. 

Nazajutrz rano przepakowanie wielkich plecaków, które nam się rozrosły w czasie podróży i z kilkunastu kilogramów znów mamy nasze niespełna dziesięć - tak, żeby w Ryanairze nie płacić za nadawany bagaż. Na lot do Mediolanu jesteśmy przed czasem, więc odprawiamy się jako pierwsi i spokojnie czekamy na otwarcie bramek. Po półtora godzinie jesteśmy już we Włoszech na oddalonym o ponad pięćdziesiąt kilometrów od Mediolanu lotnisku Bergamo. Autobus do centrum miasta stoi tuż przed wyjściem a koszt biletów to 15 Euro w dwie strony, a przy zakupie trzech przejazdów płacisz poniżej 20 Euro. Aisza ma zniżkę więc wychodzi czterdzieści kilka euraszków za całą naszą czwórkę w dwie strony. Dworzec centralny, metro po 1,5 Euro (Aisza nie płaci) i jesteśmy na Placu Duomo.




Karmimy gołębie frytką, przybijamy piątkę z naszymi czarnymi braćmi z Senegalu, którzy próbują utrzymać się ze sprzedaży bransoletek wykonanych z nitek. Pytam o suahili, pada w odpowiedzi: stary, jasne! Więc ciągnę: Habari! A on: Mzuri i się śmieje. Więc ja dalej: Nime toka Poland! Woła kumpli, dostaję bransoletkę i jakieś ziarno do karmienia gołębi. Przedstawia mnie kolejno swoim ziomkom.  Dziewczyny w tym czasie nakręcają krótki klip: Jesteśmy w Mediolanie. Potem spacerujemy po mieście aż trafiamy do restauracyjki "Flash" z pyszną włoską pizzą. Zakupy, kilka kilometrów z buta i wracamy około dwudziestej drugiej jesteśmy znów na lotnisku.

Władca gołębi :)

Wspaniała pizza z grillowanym bakłażanem.


Rozkładamy nasz obóz uchodźców ale koleś z obsługi dzieli się dobrą radą. Bowiem na tym malutkim lotnisku ekipa sprzątająca wraz z ochroną zamyka po północy jedną część i przegania wszystkich czekających w jeden kąt. Akcja powtarza się około trzeciej nad ranem tyle, że teraz wracamy na tą część, z której niedawno przydreptaliśmy. Spać się nie da za bardzo choć nasz kemping był doskonale usytuowany pomiędzy szafą a schodami. O piątej toaleta poranna w umywalce i śniadanie złożone głównie z żelek i kabanosów przywiezionych z Polski. Szybka odprawa, siadamy w samolocie i już przed startem uderzamy w kimono. Budzimy się podczas lądowania już w Maroku.


Idziemy na autobus 11B i po kilku przystankach wysiadamy przy Jamie. Jak mówi stare porzekadło: Wszystkie drogi prowadzą ... na Plac (Jamaa el Fna). Ciepłe słoneczko, znajome zapachy i wibracje dźwiękiem. Od razu uderzamy do "naszej" kafejki internetowej aby znaleźć sobie pierwszy nocleg. Kupujemy marokańską kartę i dzwonimy do Moniki. W słuchawce krzyki radości z obu stron  i ustawiamy się na jutro. Spacer po medinie, czujemy się jak w domku. Nie gubiąc się w labiryncie wąskich uliczek trafiamy do wybranego w necie riadu, lecz ten okazuje się być zbyt obskurny a obsługa całkowicie nie zainteresowana zarabianiem pieniędzy. Drugi naprzeciwko to z kolei górna półka i ceny sięgające kosmosu a w zamian ... nic! Trzeci okazuje się być czystym, obszernym hostelem ale jego atrakcje w postaci basenu i hamamu nam się na nic zdadzą w ten dzień, ponieważ padamy na łóżka i wpadamy w objęcia Morfeusza. Wieczorem idziemy na sok z pomarańczy do Jamala, zjadamy po misce hariry na placu a potem idziemy na  naleśniki z grillowanym kurczakiem i na ciastko. Wieczorem jeszcze małe spotkanie na szczycie w hostelowej kawiarni. Czterech polskich biegaczy przygotowuje się do jutrzejszego startu w Maratonie Marakeszu. 
Następnego dnia Monika zabiera nas na farmę. Najpierw mamy kilka zatorów, z którymi Monika radzi sobie doskonale a na koniec przeciska się pomiędzy biegającymi maratończykami, policją i kibicami. Świetna robota bo inaczej skazani bylibyśmy na kilka godzin stania i ogólnej blokady. Na farmie od razu pędzimy do sadu cytrynowego bo właśnie rozpoczynają się urodziny chłopca znajomych. Stoły, materace, lokalne jedzenie, sałatki i świeże bagietki. Zabawy w hula-hop, bieg w workach i najbardziej oczekiwany przejazd bryczką z osiołkiem. Wykonany w domu wspaniały tort budzi podziw i najważniejsze w życiu młodzieńca życzenia w trzech językach, w tym odśpiewane po polsku 100 lat na pięć głosów :)






Znów jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy być, nie jesteśmy sami i jesteśmy bardzo szczęśliwi ...
Złośliwi twierdzą, że najkrótsza droga z Polski do Maroka wiedzie przez czternaście krajów i biegnie przez cały świat. Jeśli to prawda, to właśnie tą drogę przeszliśmy :)

Zerwana pomarańcza prosto z drzewa...najlepsza.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...