2011-12-01

Khao Sok - słonie i dżungla...

Tylko dziesięć godzin autobusem nocnym typu VIP24 (polecamy tę formę podróży bo w całym wielkim, piętrowym autobusie są tylko 24 miejsca więc jedzie się luksusowo, prawie na leżąco), potem o 5 rano dwie godziny oczekiwania na budzącym się do życia dworcu w Surat Thani (tł.: miasto szczęśliwych ludzi) i ponownie ponad dwie godziny jazdy zwykłym autobusem międzymiastowym. Podwózka pick up'em jakieś trzy kilometry i wysiadamy w dżungli – Narodowym Parku Khao Sok.





Wypakowujemy plecaki przed recepcją najbardziej ekologicznego z miejscowych ośrodków Khao Sok Rainforest Resort, który szczyci się faktem wspierania rozwoju zrównoważonej turystyki. Miło, grzecznie i dają nam wybór. Domki z widokiem na góry, pokój familijny czy też dom na drzewie. Hę, też się tak uśmiechnąłem jak Wy, na samą myśl mieszkania w chatce na kurzej nóżce. Dodatkowo osadzony na samym skraju Parku Narodowego, około 20 metrów od ogrodzenia i ma łazienkę, w której płynie po ścianie mały wodospad z wodą prosto z deszczowego lasu. Bonusem jest widok z okien oraz z tarasu na wzgórza wyglądem przypominające miniaturową Wenezuelską Roraimę lub też latające góry z filmu Avatar. Zatem lokum już mamy i do tego odjazdowe.




Po podróży padamy i śpimy pięć godzin. Wstajemy i lecimy do parku na popołudniowy spacer. Spacer okazał się trekingiem przez chaszcze, liany i bambusowe drzewostany. W tle insekty przenikliwym dźwiękiem przypominającym setki wirujących zepsutych pralek do prania sprawiają, że można wpaść w panikę. Błoto, komary, niewyobrażalna wilgoć i odgłosy dżungli. Przerażające cykania i drżące nawoływania leśnych żab powodują, że rozglądamy się w przez kilometr jak zuchy w lesie na pierwszym obozie (nawiązanie do zuchów zapożyczone od Iwony:) i mimo dziarskich min, zdajemy sobie sprawę kto w tym lesie mieszka. Leśne dzikie słonie, czarne pantery to tylko te które widnieją na tabliczkach ostrzegających turystów. Idziemy dalej i z każdym krokiem, z każdą kroplą potu przenikającą w ubranie czujemy się pewniej. Trudne do opisania uczucie, kiedy brniesz przez pomarańczowe błoto, czujesz na sobie wilgoć i pot, słyszysz te nowe, bardzo głośne dźwięki i wdychasz gorące powietrze. Sięgam do kieszeni a tam rozpuszczone bilety z celulozy jakbym wyprał z nimi spodnie. Nabieram szacunku do ludzi, którzy przez dżunglę się przedzierają i tygodniami w niej nocują i żyją. Do Wojtka C. również, już nigdy nic głupiego nie powiem na temat jego dokonań. Szacunek człowieku!





Kolor zdecydowanie ostrzegawczy.

Dochodzimy do wodospadu, moczymy ręce a Arletta buja się na lianie. Za skałą jest miejsce do kąpieli ale jak tylko zza niej wychodzimy, do wody wsuwa się metrowy gad i sprawnie przepływa na drugą stronę. Już się tak nie palimy do wejścia do wody. Wracamy inną drogą. Idąc wzdłuż rzeki czujemy zapach ogniska. Przewodnik rozpala ogień a para z Niemiec rozbija biwak. Witam się grzecznie, bo tutaj zasady są podobne do tych w górach, czyli kultura musi być. Pytam potem, czy zostają na noc. Starszy Pan robi minę jakby chciał nas prosić abyśmy go stamtąd zabrali i odpowiada:
- Yes, we try to enjoy.
No stary, w dżungli trza twardym być, nie miętkim. Zapłaciłeś to nocuj, sam wybrałeś. Ja, aż tak zmotywowany bym nie był. Zresztą przed nami jeszcze kilka kilometrów a słońce zachodzi, więc staramy się wrócić przed zmrokiem.





Po wyjściu z Parku wracamy główną ulicą Khao Sok a tam w rytmie reggae stara się kwitnąć życie nocne, jednak to niezbyt popularna destynacja więc i klientów niewielu. Pod kawiarnię podjeżdża koleś na motorowerze z przyczepionym koszem a w nim obwoźna gar kuchnia. Czyli tak samo jak wszędzie w Tajlandii, tylko pomysły inne.

Kolejny dzień jest również pełen atrakcji. Z samego rana zasiadamy na pace pick-up'a i jedziemy do ośrodka, w którym odbywają się przejażdżki na słoniach. Jesteśmy jako jedni z pierwszych i od razu wsiadamy na kosze ze specjalnych podestów. Słoniki wiozą nas najpierw przez plantacje drzew kauczukowych, potem przez dzicz, wodę aż wreszcie pod piękny wodospad. Zsiadamy i chwilę chlapiemy słonia chłodną wodą. Ten odwdzięcza się nam tym samym, na polecenie opiekuna nabiera wody i wypuszcza w naszym kierunku fontannę. 






Kilka fotek pod wodospadem, moczymy stopy i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem pada pytania o możliwość jazdy na słoniowym karku.  Delikatnie zsuwamy się w stronę głowy i jedziemy, trzymając nasze kolana za wielkimi, falującymi uszami. Dotyk stopami zamieniam na bardziej wrażliwe czucie dłońmi i pełen dosiad. Słoń przytrzymuje nasze kolana swoimi uszami. Dopiero teraz, trzymając ręce na głowie słonia dostrzegam jego rzadką szczecinę. Skóra słonia wbrew pozorom jest delikatna a legendy o jego przykrym zapachu chowam miedzy bajki. Półtora godziny mija nam bardzo szybko, dojeżdżamy do bazy i nadchodzi czas na nagrodę. Karmimy słoniki bananami. Długie, zwinne i wilgotne nosy w postaci trąby najpierw delikatnie sprawdzają co trzymamy w ręku a potem lekko chwytają i zawijają przysmaki do swoich paszcz. Zgodnie ze sloganem: Love Elephants, Respect Elephants and Help Them, rozstajemy się we wspólnej symbiozie.




To nie koniec atrakcji na dziś. Popołudniu jedziemy nad rzekę aby spłynąć na dętkach czyli na tak zwany tubing. Jest tylko nasza czwórka i opiekun. Pierwszy kontakt z wodą - zimna i jakaś taka tłusta w dotyku. Po chwili robi się przyjemnie, tylko przeszkadza kompletny brak przejrzystości, głównie kiedy natrafisz na skałę lub zanurzony konar. Nurt nie jest wartki, więc machamy łapkami lub popycha nas nasz opiekun, który często odpycha się od dna. Czasami tylko przyśpiesza i w zakrętach kręcimy się w kółko. Łapiemy żabę, która w kontakcie z nami udaje sparaliżowaną, a po wypuszczeniu do wody używa tylko tylnich kończyn - trzeba chyba zmienić sposób pływania "żabką". Suniemy sobie tak wodą ponad półtora godziny, podglądamy przyrodę, ludzi robiących pranie nad rzeką aż wreszcie dopływamy do olbrzymiej skały, do której z wody prowadzą żółte schody. Zanim wyjdziemy wita nas ławica ryb. Wyglądają jak piranie i tak samo reagują na wrzucaną im karmę. Kotłują się w wodzie i dopiero wtedy wyglądają przerażająco. Bierzemy nasze dętki i wchodzimy po schodach do groty. Ukazuje nam się ołtarz a po przejściu korytarza prowadzącego  pod górą spotykamy modlącego się mnicha. Poniższe zdjęcia wykonane zostały wodoodpornym aparatem więc możliwe są krople wody na optyce :)






Most na rzece Kwai? Nie ten rewir :)



Panie! A ryby biorą?

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze miejsce, gdzie bananami i orzeszkami karmimy małpki. Małe chytrusy porywają pożywienie karmiącym i w bezpiecznej odległości, w spokoju konsumują zdobycz. Walka trwa nie tylko pomiędzy większymi i mniejszymi małpami bo do podziału łupu zgłosił swe żądania również kogut. Małpki szarpią za spodnie, podskakują na wysokość wystawionych rąk lub próbują swych sił atakiem z powietrza (z drzewa konkretnie).





Wracamy do domku na drzewie aby nabrać sił na jutrzejszą podróż. Nazajutrz przenosimy się do Krabi.

ps. poniżej jeszcze kilka fotek z granicy dżungli:



"- Kochanie, przynieś małą kiść bananów."

Drzewo kauczukowe.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...