2011-11-06

Tam, gdzie rośnie wanilia...

Dzisiejszy dzień postanowiliśmy spędzić na plantacji przypraw. Po części miała być to lekcja przyrody odbywająca się na łonie natury. Tym razem wsiedliśmy do daladala z przewiewną paką. Bagaże naszych współtowarzyszy podróży wylądowały na dachu, a w środku pozostało tylko wiadro z wielką rybą dorada oraz dwa worki z kokosami. Nasz kierowca okazał się być szaleńcem, bowiem pędził swoim „blue express daladala” jak opętany kierowca wyścigowy. Jego pomocnik brał chyba lekcje w najlepszych cyrkach, bo dyndał przez całą drogę poza pojazdem, wskakując od czasu do czasu na dach – chrupiąc przy tym grillowaną kolbę kukurydzy. Wysiedliśmy w miejscowości o niemowlęcej nazwie Bububu ;) Boczną drogą podreptaliśmy kawałek po czym podwiózł nas na plantację znajomy.


Na plantacji otrzymaliśmy przewodnika, który oprowadził nas po zielonej krainie. Zobaczyliśmy jak rosną i wyglądają dobrze znane u nas przyprawy takie jak szafran, imbir, trawa cytrynowa, goździki, pieprz, wanilia, papryczki piri piri, kardamon, kurkuma i wiele innych. Zadziwiło nas magiczne drzewo, jak nazywany jest tutaj cynamonowiec. Z jego liści można robić napary skutecznie łagodzące dolegliwości trawienne, z kory robi się przyprawę oraz używa się jej jako lekarstwo na wiele dolegliwości. Z kolei z korzeni wytwarza się olejek kamforowy.





Widzieliśmy również owoce, których wcześniej nigdy nie poznaliśmy. Były to przesmaczne Jackfruit przypominające mieszankę banana i ananasa. Pokazano nam także owoce Starfruit, guarany, kakaowca, dwa rodzaje ananasa oraz dziwne odmiany pomarańczy i mandarynek.






Włochate, czerwone owoce wyglądające niczym liczi okazały się być naturalnym czerwonym barwnikiem, który służyć może jako naturalna pomadka do ust, wcześniej stosowana jako barwnik skóry. Wokół mnóstwo było drzew bananowca oraz palm kokosowych. Na koniec ponad półtoragodzinnej wycieczki podeszliśmy pod olbrzymią palmę na którą młody chłopak, zwinnie jak małpka wspiął się za pomocą założonej na stopy liny z liści bananowca.


W trakcie wspinaczki cały czas śpiewał. Śpiew taki nie może być przerwany, gdyż oznaczałoby to, że wspinający się człowiek spadł i potrzebuje pomocy. Poczęstowano nas sokiem i miąższem ze świeżo zerwanych kokosów. Pomocnik przewodnika, który przez całą drogę dłubał coś nożykiem w liściach podarował nam biżuterię, krawat, nakrycia głowy oraz torebeczki w całości wykonane z liści bananowca. Przed opuszczeniem plantacji, w okrągłej wiacie przykrytej liśćmi palmowymi poczęstowano nas wszystkimi występującymi tutaj owocami.


Z Bububu pojechaliśmy do Stone Town w poszukiwaniu polecanej przez naszego znajomego z Bostwany restauracji House of Spices, mieszczącej się w samym środku starej dzielnicy. Przemierzając wąskie uliczki natrafiliśmy na drzwi zdobione wielkimi, metalowymi ćwiekami. Niektóre z nich kształtem przypominają olbrzymie kolce. Rodzaj oraz jakość zdobienia świadczyły dawniej o statusie społecznym mieszkającej za drzwiami rodziny. Po drodze kupiliśmy jeszcze masajskie bransolety i chustę.


Wreszcie w labiryncie uliczek odnaleźliśmy wejście do wspomnianej wcześniej restauracji. Od samego progu przywitał nas zapach świdrujących w nosie przypraw. Zachęceni egzotycznym zapachem weszliśmy na zadaszony taras mieszczący się na dachu. Ceny wydają się być dość wygórowane jak na naszą kieszeń, mimo to postanawiamy wsmakować się w zanzibarskie ryby i owoce morza. Wielkim przysmakiem okazały się małe gotowane pierożki wypełnione szpinakiem i serem. Na deser jeszcze lody ze świeżą wanilią oraz mus czekoladowy z dodatkiem chilli.


W drodze powrotnej kupiliśmy jeszcze placki ciapati i udaliśmy się na przystanek daladala. Ponieważ było już sporo po 19, złapanie wolnego miejsca w busiku było sporym problemem. Z pomocą przyszedł nam chwiejący się lekko na nogach, w stanie po spożyciu autochton, który swym ciałem zablokował wejście do busa rozwożącego pracowników po hotelach i załatwił nam tym samym miejsca siedzące. My odwdzięczyliśmy się małym napiwkiem i ruszyliśmy w drogę. Pojazd ten miał się nigdzie po drodze nie zatrzymywać, ale okazało się, że popyt miejsc jest o wiele większy niż podaż. W dwóch rzędach obok kierowcy siedziało sześć osób. Zaczęliśmy żartować, że wszyscy tu chcą siedzieć przy oknie i obok kierowcy. Na jednym z przystanków chciało wejść do niego tyle osób, że niektórzy wpychali się przez okna. Kierowca nie zważając na zwisających po bokach pasażerów, ruszył śmiało do przodu. Ciekawostką było w mijanych przez nas miejscowościach ogólny brak prądu, a w przydrożnych małych restauracyjko-baro-sklepach zbiegowisko całej wsi wpatrującej się w wystawiony na zewnątrz telewizor. Z początku myśleliśmy, że oglądają oni jakiś ważny mecz, ale po chwili okazało się, że to popularny tutejszy serial. Ta sama sytuacja powtarzała się w kolejno mijanych wioskach... świeczki, telewizor, świeczki, telewizor.



ps.
Tato, życzymy dużo zdrówka ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...