2011-11-30

Zaglądając Tajom w gary :)



Podobno poziom cywilizacyjny danego kraju można ocenić na podstawie jego kuchni. Jeśli jest to prawda to Tajlandia według nas plasuje się na jednej z czołowych pozycji na świecie, jeśli nawet nie na pierwszej (choć to ostatecznie ocenimy dopiero po konfrontacji z potencjalnym rywalem czyli Chinami ;-) I bynajmniej nie chodzi tu tylko o mnogość przypraw używanych podczas gotowania ani o ilość potraw dostępnych w kartach menu niezliczonej liczby barów, knajpek i restauracji. Oceniając walory tajskiego jedzenia kierowaliśmy się raczej wyrafinowanym smakiem nawet tych najprostszych dań serwowanych w przenośnych gar-kuchniach na ulicy. Z obserwacji oraz relacji samych Tajów widać, że stołowanie się na ulicy to nie atrakcja robiona pod turystów a raczej kultura gastronomiczna tego kraju. Tu ludzie lubują się w dobrym jedzeniu, które jest dostępne na każdym niemal rogu ulicy nawet w najmniejszych miejscowościach. Taka sytuacja powoduje to, że nie zawracają sobie głowy gotowaniem w domu a raczej stadnie, rodzinnie uczestniczą w posiłkach serwowanych przy małych stoliczkach lub też kupują dania „na wynos” (pakowane do zwykłych plastykowych woreczków – nie ważne czy zupy czy też dania główne).








Polecano nam jedzenie na ulicy i nie zawiedliśmy się bo jest tanio, smacznie i zdrowo i dodatkowo bardzo przypomina nam to nasz ukochany Jamma el-Fna w Marakeszu – tu uściski dla Moniki i jej gromadki :-).
Wbrew pozorom i stereotypom związanym ze stołowaniem się w takich miejscach, Tajowie starają się zachować całkiem przyzwoitą jak na te okoliczności czystość. Posiłki przyrządzają na bieżąco z przygotowanych wcześniej składników, używają wody butelkowej do gotowania a produkty kroją w jednorazowych rękawiczkach. Mięso i owoce morza są wstępnie obsmażane tak by nie psuły się szybko w gorącym klimacie. Owoce i warzywa dokrajane w małych ilościach, wciąż na świeżo. Po ubogiej w przyprawy kuchni Tanzanii, po zatruciach pokarmowy, których ciężko uniknąć w Indiach, Tajlandia wydaje się być niemal kulinarnym rajem, w którym tylko resztki zdrowego rozsądku pomagają się oprzeć pokusom kolejno mijanych straganów. Bo gdy na jednych mamy zupy wszelkiego wyboru, gęste warzywne, rzadkie, na mleczku kokosowym lub wywarze z mięsa, to już tuż obok znajdujemy warzywa, duże, małe, surowe, gotowane, smażone i makarony, ryże wszelkich kolorów (najbardziej smakuje nam różowy makaron sojowy z tofu :-), mięsa lub owoce morza z dodatkiem grzybów, bambusów, trawy cytrynowej i wielu innych, egzotycznych przypraw. Po kilku krokach dalej już uśmiechają się do nas obsmażane kuleczki z soczewicy w ostrym chili, banany w cieście z miodem (i chili – bo chili jest wszędzie....) lub gotowane na parze pampuchy z różnorodnym nadzieniem, dalej stoisko z obranymi owocami (ananasy, mango, papaje, kaki... i dziesiątki innych często nie znanych nam cudowności) a do nich, jeśli sobie ktoś życzy, na posypkę (jakby były mało słodkie?) cukier trzcinowy z.... oczywiście wszędobylskim chili :-)
Zresztą curry też jest tu w wielu odmianach, bardziej i mniej ostre bo oprócz znanego już z Indii żółtego jest też zielone oraz czerwone.






Naprawdę można zwariować. I jestem pewna, że nawet najbardziej zatwardziałe niejadki znajdą w tym kraju coś dla siebie.... Naszym rodzinnym hitem jednogłośnie ogłosiliśmy PAD THAJ-a (czyli makaron zasmażany z warzywami, jajkiem, tofu i przyprawami posypany mielonymi orzeszkami ziemnymi) nazywanego tu przekornie przez Aiszę – Patatajem. No i jest uroczo bo dodatkowo każdy z nas zamawia dla siebie swoją osobistą wersję – warzywną, krewetkową i kurczakową.... łatwo zgadnąć kto jaką ;-)
Tajlandia jak do tej pory zawładnęła naszymi sercami.... i nawet odgłosy dżungli nie są takie straszne gdy siedząc na tarasie domku na drzewie można się delektować zmrożonym sorbetem ze świeżych owoców passiflory.... mniam....





ps.
jest coś co śmieszy nas najbardziej – zakazy wstępu z durianem, najohydniej śmierdzącym owocem na świecie. Wisiały nawet w recepcji hotelu – znaczy, że ktoś próbował go wnieść do pokoju.... ciekawe co w nim tak pociąga, że stale znajduje swoich zagorzałych zwolenników. Podobno smakuje wspaniale.... ale jak oddzielić smak od zapachu.... ufff może jeszcze podejmiemy próbę konsumpcji.... choć obawiam się, że tylko jedno z nas mogłoby tego dokonać ;-) bo jak ktoś nie boi się zjeść karalucha to pewnie i durianem nie wzgardzi.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...