2011-11-25

Siam...lekkie zaskoczenie.


Zanim tutaj dotarliśmy, ostatni obraz jaki miałem przed oczami to Bangkok z drugiej części filmu „Hang Over”, czyli... kto widział film ten się domyśla. Tymczasem życie realne dalekie jest od filmowych scenariuszy (z pewnością znajdzie się ktoś, kto tak tutaj zaszalał, że się ze mną nie zgodzi). My jednak w naszej podróży z przyczyn oczywistych trzymamy się z dala od dwóch pozostałych, poza „rozmowami” największych przyjemności dla Tajów. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że niewymienione przeze mnie dwa pozostałe to jedzenie i seks :)


Skupmy się zatem na mniej przyjemnych atrakcjach miasta i wybierzmy się na pierwszy rzut w okolice China Town. Założona przed wielu laty chińska dzielnica wokół Yao Wa Rad jest jedną z najstarszych w mieście. Pierwotnie jako miejsce handlu przedsiębiorców przybywających tutaj z towarami na swoich dżonkach w skromnie skleconych budkach nad brzegami wąskich rzek. Swoją reputację zdobyła głównie dzięki zamiłowaniu do hazardu, dużej ilości palarni opium, lombardów oraz domów publicznych. Ze względu na wystawiane przed nimi latarnie koloru zielonego otrzymała ona nazwę Green District. W szybkim tempie stała się najbogatszą dzielnicą a decyzja budowy głównej drogi (w kształcie smoka) przyczyniła się do jej rozwoju. Dzisiaj pozostały lombardy, sklepy ze złotem oraz uliczne kuchnie.

My trafiliśmy do jednego z barów o nazwie „Smaczna małpka”. Właściciel co prawda małpek nie serwuje al zasługuje na krótką notkę ze względu na kartę dań jaką to posiada na wyposażeniu. Aby ułatwić gościom, głównie zagranicznym wybór dania powsadzał w album zdjęcia swoich posiłków i nakleił na nie ceny. Patrzysz na fotkę, podoba się, patrzysz na cenę, też się podoba i zamawiasz, choć tak naprawdę nie wiesz do końca co.



Spacerując ulicami nie da się nie zauważyć, że Bangkok cały czas żyje pod presją wody. Zagrożenie powodzią było i jak widać nadal jest. Sklepikarze bronią swego dobytku budując zapory w postaci murów lub obstawiają wejścia workami z piaskiem. Na straganach wiszą kalosze ze spodniami do pasa a pompy do wody można dostać w każdym większym sklepie. Dopóki na północy kraju pada, sytuacja nadal jest poważna.


Z chińskiej dzielnicy idziemy zobaczyć Złote Wzgórze a na nim świątynię. Wysoka na ponad 64 metry pozwala, poza swoimi walorami estetycznymi zobaczyć piękną panoramę miasta. Krętymi, płaskimi stopniami idziemy ku górze mijając dziesiątki dzwonów. Na szczycie zapalmy świeczkę i kadzidła i uderzamy w gong znajdujący się na tarasie. Podczas wejścia i zejścia słyszymy mantrę dochodzącą z głośników znajdujących wzdłuż całej ścieżki.







Potem mamy małą sprzeczkę z kierowcą tuk-tuka, który zamiast wieźć nas do Thai Center próbuje wcisnąć nam garnitury szyte na miarę a potem jakieś drogie błyskotki. Żegnamy się nieczule i żałujemy, że trafiliśmy na krętacza bo straciliśmy niepotrzebnie dużo czasu. Robi się ciemno a ja wymyślam atrakcję na wieczór. Decyduje się na nią jedynie Arletta i tym samym po dwudziestu minutach drogi stajemy pod stadionem Raja Boxing. Kupujemy bilety i idziemy obejrzeć na żywo walki Muay Thai. Siadamy w pierwszym rzędzie przy ringu i zamiast patrzeć na pojedynek najpierw rozglądamy się po okrągłej hali, na której panuje ogromny wrzask i zamieszanie. Kibice tutaj przychodzą głównie dla zakładów a dla wielu to jest jedyne źródło utrzymania. Tuż po zakończonej drugiej z pięciu rund rozgorzewa największa euforia obstawiania wyników. W górze widać machające dłonie i różne gesty. Ludzie krzyczą a nawet przepychają i szarpią. Wtedy kibicowanie nabiera tempa a każde uderzenie kolanem lub obalenie nagradzane jest krótkim krzykiem uznania podobnym do hiszpańskiego „ole”. Emocje są spore bo wynik też nie jest łatwy do przewidzenia. Ilość zadanych czystych ciosów może być mniej punktowane niż zaciętość zawodnika i jego nieustający atak.






Jest w Muay Thai swoista magia, którą najlepiej uwidacznia „taniec śmierci”, rytuał odprawiany przez zawodnika przed walką. Potem wygrywa już lepszy i zostaje tylko jeden „one man standing”. A że jest to sport w którym kolana i łokcie mogą zrobić krzywdę pokazuje nam pierwsza krew na głowie zawodnika. Dla zwycięzcy chwała i złoty pas, dla przegranych ciężka praca przed kolejnym turniejem.










ps.
pozdrowienia dla sekcji sztuk walk AM w Gdyni a w szczególności dla Michała, Mariusza, Wolfa, Arka, Przemka oraz całej reszty fighterów boksu tajskiego i zawodników TaeKwonDo.
3majcie się chłopkai i dokręcajcie biodra :)
qrcze, taka ilość kopnięć w stosunku do pracy rąk jaką chłopaki w Tajlandii wykonują podczas walki jest naprawdę imponujące... trza kopać :)






Khwopinggram, miasto Newarów.

Z wizytą do Bhaktapur udajemy się w południe, mamy blisko więc po kilkunastu minutach wysiadamy przy bramie na Durbar Square. No i ta sama sytuacja co w Katmandu, główne wejście płatne. Chętnie dołożyłbym cegiełkę na utrzymanie tutejszych zabytków ale cena 1100 NR za osobę wydaje się być mocno wygórowana. Zawracanka i na tak zwanego „polaka” obchodzimy starą część miasta dookoła. Nie żałujemy wcale bo wbijając się w wąskie i kręte uliczki włazimy niemal ludziom na ganki domostw. Podglądamy jak smętnie zabierają się do krótkiego tutaj dnia – słońce praktycznie po 17-ej znika za horyzontem.






Obieramy azymut i według niego, już za darmo wchodzimy na dziedziniec starej stolicy Nepalu. Założone w dziewiątym wieku miasto było nią od roku 1382 aż do rozpadu kraju na małe państewka. Historyczne znaczenie widać już na pierwszym kroku. Na placu Taumadhi stoi królująca nad miastem świątynia Nyatapola w kształcie padogi i kilka budynków o imponującej architekturze. Spacerujemy, przysiadamy tu i ówdzie, wdychamy zapach spokojnego życia Bhaktapur, które kojarzy się kadzidełkami wystawianymi przy wejściach przez sklepikarzy i wonią starego drzewa. Wypatrujemy wreszcie najwyższy taras przy placu i tam siedzimy wpatrując się lekko odsłaniające swe oblicza ośnieżone szczyty aż do popołudnia.




Kiedy znika słońce nadchodzi czas wkładania na siebie polarków i ruszamy na główny plac miasta. Kręcimy pętlę, bo tak miło włóczy się nam po tym spokojnym miejscu. Nie wiadomo z jakich powodów dziewczyny decydują się na zakup rękawiczek i czapek z wełny kozic górskich. No aż tak zimno to z pewnością nie jest. Ale cóż, mam nadzieję, że swoje zadanie spełnią w innej części świata :)


Kiedy już tylko niewielkie promyki słońca sięgają placu, wycieczki zniknęły razem ze swoimi wielkimi autobusami a na kamiennych cokołach zasiadają „lokalesi” nadchodzi moment, kiedy to miejsce nabiera swego największego uroku. Siadamy wśród nich i tak, jak większość z nich, nie robimy nic. Siedzimy jakby czekając, że kamienna posadzka placu sama opowie nam swoją historię. Macie rację...takie historie opowiadają jedynie odpłatnie przewodnicy a ponieważ my z racji naszego „short of money” próbowaliśmy słuchać kamieni, nic więcej poza niecodziennym klimatem tego miejsca wam nie przekażemy.





Na dwa kolejne dni przenosimy się do centrum Katmandu aby poczuć nieco klimat dzielnicy Thamel. Oderwana wręcz od rzeczywistości Nepalu kraina to zlepek hoteli, sklepików i klubo-restauracji rządząca się nieco innymi prawami niż pozostała część miasta. Tutaj panuje nawet taki górski niepisany cichy kodeks. Ludzie (odwiedzający) chodzą po mieście w butach trekingowych, kurtkach i spodniach, jeśli nie wspinaczkowych to marek firm produkujących sprzęt outdoor-owy. Jeśli zobaczysz kogoś w sandałach lub o zgrozo, w japonkach musisz chyba za nim splunąć przez lewe ramię – jak za laską idącą w szpilkach na Kasprowy.



Dziwne to uczucie bo na ulicach wygląda to tak, jakby nagle zjechali się do miasta wszyscy miłośnicy gór i chcą zamanifestować swoje zainteresowanie. No ale przecież nie wszyscy tutaj przyjechali łazić po górach. Są też tacy dla których Thamel to wystarczający pretekst aby odwiedzić Nepal. Nie dość, że można posiedzieć w klubach z dobrą muzą, kupić sprzęt takiego North Face'a za jedną piątą ceny - tej w europejskich centrach handlowych, to jeszcze od gościa szemrzącego na ulicy jak cińkciarz z lat osiemdziesiątych, gapiącego się w zupełnie innym kierunku kiedy do ciebie mówi, zakupić nielegalną w wielu krajach roślinę. Ponoć rośnie ona sobie jak na plantacji w niektórych częściach wzgórz a zapytany kolega na ulicy o legalność spożywania:
- No to jak na Jamajce? - pytam.
- Eeee, gdzie tam. My tu mamy Amsterdam... :)
No, ok. Każdy ma inny powód aby tutaj przyjechać. Na przykład spotkani na ulicy Iwona i Grzegorz (których serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy, że zechcieli z nami pogadać przed sklepem) kierowali się właśnie takim szczerym uczuciem do gór. Takich ludzi łatwo poznać, bo najczęściej mają mocno opalone twarze i nosy ale z wyłączeniem dużej powierzchni wokół oczu (okularki na śnieg). Nasi znajomi odbyli treking do Mt. Everest base camp i mieli szczęście, bo poprawiła się pogoda i nie utknęli jak inni wysoko w górach.




Inny powód mieli dwaj Anglicy, którzy na swych KTM-ach przybyli tutaj z wysp brytyjskich właśnie. Na naszej drodze pojawili się prozaicznie pytając o drogę. A ponieważ wyglądaliśmy jakbyśmy wiedzieli gdzie jesteśmy, to nas właśnie zapytali o drogę. Zdradziła nas z pewnością mapa, którą Dominika trzymała w rękach aby sprawdzić, gdzie się właściwie znajdujemy bo nie za bardzo wiedzieliśmy :)


Za namową Ani z Sopotu odwiedziliśmy na Thamelu kawiarnię Pumpernickel Bakery, w której spotykają się ludzie gór po lub przed trekingiem. Świetne miejsce na herbatkę, kawkę i ciastko ale najfajniesza jest tam tablica, z której można wyczytać całe historie. Ludzie zawieszają tam różnego rodzaju informacje, między innymi te dotyczące wspólnych wyjść w góry lub umawiają się na spotkania w najstarszy z możliwych sposobów, przyczepiając kartkę na pinezkę. Taki analogowy sms działa, na tablicy znalazła się również pewna historia miłosna. Za zgodą właściciela na tablicy wylądowała również karteczka z naszym logo.



Postanowiliśmy pokręcić się po Katmandu bez specjalnego celu i przyjrzeć się ludziom z bliska. Mamy takie spostrzeżenia:

  1. Tak Aniu, teraz tobie wierzymy. Są w mieście takie miejsca, gdzie nie ma nawierzchni na ulicach i nie trzeba ich specjalnie szukać.
  2. Tak Bibek, miałeś rację, Po osiemnastej lepiej iść z buta niż brać transport, bywa bowiem, że w ten sposób będziemy szybciej.
  3. Tak, jest coś takiego jak ser z Yaka i w dodatku jest super smaczny a wyglądem i dojrzałością przypomina bardziej parmezan niż niezbyt popularny ser morski.
  4. Tak, są banany co smakują jak dojrzałe poziomki. To są te najmniejsze i wystarczy zamknąć oczy podczas jedzenia.
  5. Tak, firma NF traci tutaj nie tylko potencjalnych kupców ale również i swoją wypracowaną pozycję na rynku. Noszenie tutaj ciuchów tej marki zwłaszcza polarów, podobne jest do mody sprzed lat na tak zwane turecki sweterki.
  6. Tak, Katmandu to miejsce święte i wyjątkowe.



Reasumując. Nepal jest świetny i tani. Można tutaj wypocząć i ogromnie się zmęczyć (w górach). No, a potem wypocząć oczywiście. Można sobie pojeździć autobusami po 26 godzin albo polatać samolotem nad Himalajami za 90$. Jest ogromnie przyjazny ale żeby odczucie było bardziej pozytywne powinno się najpierw odwiedzić Indie a dopiero potem Nepal. Odwrotnie to raczej nie, zwłaszcza z tym sprzętem, który wcześniej potrzebowaliśmy w górach. W Indiach się może nie przydać :)

Decyzja. Wrócimy tutaj z pewnością na dłużej. Choćby, żeby kupić polarek NF.

Przy drodze międzynarodowej w kierunku Tybetu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...