2011-11-17

Radżastan - wielki zwierzyniec.

Do Jaipuru, dojeżdżamy po dwunastej. Wysiadamy i od razu wiemy, że tutejszy klimat miasta bardziej nam pasuje. Tak jakoś bardziej swojsko. Panowie w turbanach na głowach, w białych koszulach i szerokich w kroku spodniach. Młode dziewczyny idące do szkoły, ubrane na styl europejski przewiązują sobie chusty na głowie w sposób podobny do tych, które widzimy na pustyni. Mocno ściśnięta chusta wyłącznie z otworem na oczy. Zastanawiam się czy robią to by zachować resztki kulturowej spuścizny czy też zasłaniają twarz przed kurzem i smrodem z przejeżdżających aut i autobusów. Czeka na nas tuk-tuk, i pierwszy problem. Jest nas czwórka i mamy plecaki. Nasz tuk-tuk ma standardowe rozmiary, więc – no, nie da rady.





Szybka akcja, mamy dwa i przy akompaniamencie nieustających dźwięków klaksonów jedziemy do naszego hoteliku. Po atrakcjach dnia poprzedniego czeka nas chwila relaksu, bo w miejscu naszego zakwaterowania jest niewielki basenik. Idziemy na krótki rekonesans po okolicy. Od razu rzuca się w oczy inność tego miejsca. Jest podobnie jak w pustynnych miastach. Wielbłądy (ciągnące wózki?!), osły, małpki i słonie. Potem kolacja (nareszcie dla mnie świetna chicken tika masala) i pluskanie się w , o dziwo lodowatej wodzie. W pokoju luksus jak dla nas, bo jest klima, plazma, wielka łazienka i cztery łóżka – od dawna tak wygodnie nie spędzaliśmy nocy.



Następnego dnia ruszamy eksplorować miasto i okolice. Bierzemy nieco większego tuk-tuka i jedziemy szlakiem atrakcji. Najpierw wieża widokowa. Dowiadujemy się tam, że Jaipur nazywany jest różowym miastem. Władca, który zdobył to miasto i utrzymał je przed najazdami okolicznych plemion, zbudował mur oraz wieżę obserwacyjną. Później, ku czci bóstwa kazał całe miasto pomalować na kolor różowy. Teraz jest nieco inaczej ale i tak wygląda bardzo kolorowo.


Następnie świątynia na szczycie góry, którą ufundował maharadża zanim zbudował miasto. Potem pałac i niewiarygodnej wielkości basen władcy, na dzień dzisiejszy to tylko wpół wyschnięty staw ale po zarysie budowy uruchamiamy wyobraźnię. Jedziemy potem pod świątynię władcy a tam czeka na nas trzy etapowa budowla niezwykłej piękności. Po obu stronach pną się mury sięgające szczytów wzniesień. Sprawia to wrażenie mniejszej kopii chińskiego muru. Wokół zabudowań pałacowych niegdyś wiła się korytami niewielka fosa, która musiała wyglądać imponująco w połączeniu z białymi murami świątyni.






Przed wejściem stoi niewielki stragan, na którym niewiele jest towarów. Sprzedawczyni bowiem o wiele lepiej radzi sobie ze zdobieniem dłoni henną niż z handlem. Dziewczyny decydują się i wybierają wzory, małe targowanie i na rękach lądują pierwsze, nieregularne wzory z czerwonej henny. Kierowca tuk-tuka zapewnia nas, że sprzedawczyni to mistrzyni w swoim fachu. Jak jest oceńcie sami :)




Jedziemy na targ a tam szukamy sklepu z butami. Trafiamy do hurtowni zajmującej się sprzedażą obuwia z wielbłądziej skóry. Wybór olbrzymi, Aisza przymierza kilka par bo wciąż szukamy zamiennika sandałów ale nic nie pasuje.
W programie jest również wizyta w szlifierni kamieni szlachetnych, Oglądamy panów podczas trzy etapowego procesu szlifowania szmaragdu. Inwencja ludzka nie zna granic. Woda podawana na gąbkę przy kamieniu szlifierskim jest za pomocą szpitalnej kroplówki. W rodzinnym interesie nie może zabraknąć również sklepu. Zapraszają nas do środka i od wejścia biorąc nas za Rosjan zapraszają do zakupów hurtowych i pokazują złoto, diamenty i rubiny. Uśmiechamy się pod nosem i mijamy najpierw kamienie szlachetne, potem biżuterię ze srebra i stajemy przy wyrobach ze stali. Panowie mają dziwne miny, kiedy machamy na boki głowami po podaniu przez nich cen. W końcu po długich targach Dominika świeci się nadgarstku i kostce, brzęczy ukrytymi kuleczkami w bransoletce na nogę niczym arabskim kulhal'em. Teraz przynajmniej daje znak dźwiękowy, iż jest zamężna :) W szale zakupów rzutem na taśmę Arletta zgarnia jeszcze jedną błyskotkę. Trzeba przyznać, że w Indiach te produkty są wyjątkowo piękne.

Dziewczyny oczarowane zakupami i cenami pytają kierowcę o sklep z tradycyjnym ubiorem hinduskim, kaftanami i sari. Jedziemy do producenta a tam koleś pokazuje nam jak nadrukowuje się wzory na rolkach barwionego materiału specjalnymi drewnianymi stemplami. Stemple przygotowywane są przez kobiety, które mają mniejsze dłonie i potrafią wykonać ręcznie misterne wzory wydłubując je w miękkim klocku drewna.


Na pięterku znajduje się sklep z materiałem, ubraniami, szalami i dywanami. Dziewczyny przebierają w szmatkach ale nic ciekawego tam nie ma. W końcu Aisza znajduje drewnianego kota na jakieś półce. Ponieważ kotek jest lekki i otwierany (taki pojemniczek na biżuterię) bardzo jej się spodobał. Cena jest zaporowa, więc się nie zgadzamy. Po policzku lecą łzy jak grochy, sprzedawca patrzy i błaga, żeby przestała płakać. Obniża cenę o 400% i cieszy się kiedy przez łzy Aisza się uśmiecha, ściskając swoje kocie pudełeczko. Więcej nic nie kupujemy bo chcemy jak najszybciej dostać się do fortu znajdującego się w pobliżu.


Po ulicy wolno kroczy słoń z kolorowymi rysunkami na głowie. Droga do fortu biegnie krętą, pnącą się ku górze drogą. Dla wygodnych za opłatą podjazd samochodem terenowym lub na słoniowym grzbiecie. My idziemy z buta i po piętnastu minutach jesteśmy na pałacowym dziedzińcu. Przez bramę majestatycznie wkracza słoń – widok jak sprzed kilkuset lat, kiedy w forcie tętniło normalne życie. Zakup wody, bilecików i już jesteśmy na wyższym poziomie, zarezerwowanej dla władców. Fontanny, sypialnie i pokoje lepiej urodzonych. Architektura przypomina islamską, zresztą budowane na szczytach fortyfikację też kojarzą się bardziej z tym okresem panowania muzułmanów na tych ziemiach. W labiryncie korytarzy, schodów i tajemnych przejść pomaga nam strażnik. Wyprowadza nas najpierw na najwyższy poziom, potem pokazuje nam sypialnie jednej z dwunastu żon władcy. Oglądamy również sprytny, dzbanowy system transportu wody na wyższe poziomy oraz studnię wody pitnej. Po dwóch godzinach kierujemy się do wyjścia i trafiamy na stoisko z ręcznie wykonywanymi radżastańskimi lalkami. Sprzedawca pyta ile Aisza ma lat, po czym nie wiadomo dlaczego wręcza jej jedną z lalek. Chcę dać choćby grosz, zastanawiając się gdzie ta laleczka pojedzie bo na pewno nie w plecaku, w którym miejsca już zdecydowanie brak. On jednak odmawia i prosi abym go nie obrażał, bo prezent to prezent.




Z naszą wielką hindską rodziną ;)



Czas na atrakcję dnia. Jedziemy w miejsce, w którym mieszkają słonie i dziewczyny dosiadają te olbrzymy. Ich właściciel zapewnia, że jazda słoniem zapewni dobrą karmę. Małe słoniowe safari prze pobliską wioskę powoduje, że zbiega się pół wioski aby pokibicować. Śmieją się i biegają wokół zwierzęcia ale przewodnik głośno na nich krzyczy świadomy zagrożenia. Potem dopiero mówi, że to jest młoda, bardzo łagodna słonica ale w przeszłości z innymi to różnie bywało.


Na koniec jeszcze pałac na wodzie (a właściwie to już w wodzie) i świątynia małp, które złażą się tutaj późnym popołudniem.
Na kolację jemy w miejscowej restauracji półmisek radżastańskich specjałów. To chyba idealny sposób aby w małych porcjach spróbować wszystkiego co najlepsze w tutejszej kuchni.
Drugi dzień spędzamy na zakupach. Dziewczyny kupują sobie tradycyjne ubrania, wreszcie znajdujemy wspaniałe sandały dla Aiszy i ogólnie latamy po sklepach. Wieczorkiem zakup biletów na autobus do Agry. Ostatnie pluskanie w basenie i ostatni tutaj papad masala. Ja padam z nóg, bo mam gorączkę i modlę się tylko żeby to nie było to, czego nikt tutaj nie chce dostać.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...