2011-11-03

Simba to po prostu lew...

Poranne safari zaczyna się o wschodzie słońca. Co prawda szlabany w parku podnoszą pierwszy raz o 6:30 ale spod Białego Domu (jak to brzmi) ruszamy kilka minut po szóstej. Razem ze mną i Arlettą jedzie również trójka miejscowych dzieci – taka atrakcja dla nich i przyjemność dla nas. Cel oczywiście jest jeden – zobaczyć lwa. Jak się okazuje to nie jest takie proste pomimo ogromu zwierzyny spacerującej sobie tutaj jak po molo w Sopocie. Dzięki niezwykłemu wzrokowi Simona mamy jak na talerzu zebry, bawoły, małpki i żyrafy. Antylop jest tyle, że się nudzą po jakimś czasie... no chyba, że ta czerwona. Ta jest rzadziej spotykana. Potem gnu i słonie całymi stadami. Jest też pumba z rodziną (tak właśnie nazywa się w suahili). Hipopotamy leniwie wystawiają głowy i prychają znad wody. Ptaki nazywane przez Simona strażnikami sawanny dzielą się na te żyjące blisko wody i te z czerwonymi nóżkami – preferujące suchy ląd. Ptactwo biegające i fruwające, no i czarne mrówki z sawanny...



Mijamy kolejny samochód. Pytanie zawsze pada takie samo:
- Widzieliście lwa?
Nikt nie widział, poza nami. Nawet goście prowadzeni przez Masaja – jako przewodnika. My widzieliśmy dwa razy. Raz jak na dłoni przy wodopoju piękną samicę z kilkunastu metrów. Potem całe stado daleko ukryte w trawach, odpoczywające od słońca w cieniu drzew. Lucky me – chciałoby się powiedzieć. Wszystko to dzięki niesłychanym zdolnościom Simona, jego wyczuciu i znajomości buszu.


W dziewiątej godzinie safari mam już lekko dość dzikiej zwierzyny dlatego zaczynam podpytywać o florę. Drzewo chlebowe, owoce młodego baobabu, żółta akacja – chcesz? Masz.


Potem oglądamy czaszkę słonia


i pędzimy wprost pod wielki baobab, na gałęzi którego Arletta dynda nogami, bujając się i bawiąc przy tym doskonale.


Zatrzymujemy się na takie małe pączki i sodę w barze przy wyjeździe z Parku i jedziemy na drugą stronę szukać na drzewie leoparda. To już dwunasta godzina z dwudniowej imprezy więc proszę tylko o zdjęcie pawiana i po pół godzinie odpuszczam sobie wypatrywanie śpiącego na gałęzi w koronie drzewa kociaka.


Wracamy do bazy. Po obiedzie żegnamy Simona, który korzysta z okazji i załatwia tutaj swoje sprawy. My tymczasem udajemy się na spacer po wiosce i coraz odważniej poczynamy sobie z suahili podczas zakupów. Poniżej kilka słówek i zwrotów, które nam do tej pory się przydały:
habari zaasubuhi – jak się masz?
inzuri – w porządku
asante sana – dziękuję bardzo
nime furahi kukuona – miło cię poznać
karibu – proszę (my pleasure)
mimi – ja
ana penda - lubię
nime toka poland – jestem z Polski
łapi daladala – gdzie jest przystanek?
kłaheri - dowidzenia
bej gani – ile kosztuje?
tamu – dobre
baridi – zimne
ndizi – banan
czungua – pomarańcza
mkate – chleb
madżi – woda
kahała – kawa
naomba – poproszę
elfu modzia – jeden tysiąc (chyba najważniejszy liczebnik)

W tym miejscu chcielibyśmy bardzo mocno pozdrowić naszą kochaną Beatkę, bo kiedy usłyszeliśmy jak w suahili jest dobranoc, od razu pomyśleliśmy o tobie, zatem:
Lala Salama :)

ps.
tak nam się tutaj spodobało, że
postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień, a jutro... cóż, znowu
w drogę ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...