Dzisiaj będzie o tym jak nasza "nie najlepiej zorganizowana rodzina" (dzięki Sebastian, to określenie zostało już zaadoptowane przez nasz rodzinny słownik) radzi sobie w świecie.
Nikt nie przypuszczał wcześniej nawet, jak to jest kiedy przebywa się ze sobą 24 godziny na dobę. Bez wyjść do pracy i szkoły, bez osobnych spotkań z przyjaciółmi i bez "schronienia" we własnym pokoju. Pierwsza myśl, pewnie jest trudno? Wcale nie. Jest inaczej, kiedy twoja rola rodzica powoli, choć nie bez lekkich zgrzytów zmienia się najpierw w partnera. potem w przyjaciela, nauczyciela, kumpla do gier i wariackich pomysłów kończąc wreszcie na swego rodzaju spowiedniku. Role odwracają się i sytuacja jest zupełnie inna niż w domu. Praktycznie nie występuje zjawisko konfliktu interesów bo jesteśmy drużyną, która ma wspólny cel. Jasne... bywa, że gdzieś kółka nie zazębia się jak trzeba i należy sobie przypomnieć kto jest kim, poustawiać nastawy na dobre tory by sunąć po nich ponownie pełnym składem.
Razem przygotowujemy i prowadzimy warsztaty i sądzę, że dla nas ta podróż to największa i najlepsza psychoterapia pod słońcem. To tak jakbyśmy sami zafundowali sobie warsztaty z przetrwania, z trwania razem i nie pozabijania się nawzajem. Pogłębiamy wiedzę o sobie, uczymy się siebie ponownie, przełamujemy kolejne granice strachu i fobii. Obserwujemy w czasie rzeczywistym jak zmienia się podejście naszych dzieci do nowych rzeczy, jak zmieniają swoje nastawienie i smaki. Poznajemy nowe słowa bo Aisza uprawia słowotwórstwo i tak na przykład autobus stał się " luksusywny" od luksusowy i ekskluzywny, bądź też fachowiec od specjalistycznych rzeczy jest po prostu "profesjonalistyczny".
Czy coś gubimy? Jasne, że tak! Musielibyśmy mieć inne nazwisko chyba, żeby gdzieś w tajemniczych okolicznościach nie pozostawić cząstki własnego rynsztunku. Tak więc na liście zgubiono-znaleziono znalazły się między innymi międzynarodowy konwerter do zasilania, ponczo Dominiki, dwa zapełnione wrażeniami pamiętniki z podróży, jedną kartę surwiwalową (drugą zabrały nam służby graniczne w Szanghaju), sandały (skradzione na Zanzibarze) i piękna Nepalska czapka Aiszy zgubiona w muzeum w Nowym Jorku. Nie liczymy polarowego kocyka, który podarowaliśmy szczeniakowi w Chinach, który marzł w holu hostelowej recepcji. Jak tak spojrzeć z perspektywy kilku miesięcy i kilkudziesięciu miejsc noclegu to chyba niewiele. Jeśli chodzi o rzeczy znalezione to nie było tego wiele bo wpadło nam w ręce tylko kilka monet i jeden banknot podniesiony z ziemi. Najbardziej jednak wzruszają nas zawsze drobne podarki, które trafiają do nas tak z głębi serca od wielu darczyńców na naszej trasie. Poczynając od pierścionka z różańcem podarowanego przez małą dziewczynkę w Tanzanii, przez rastamańską bransoletkę rodem z Ugandy, różane korale i kawałek kryształu górskiego z Nepalu, bambusowe pałeczki z Tajlandii a kończąc na wisiorku w kształcie serca z Koh Lanty. Z każdą z tych rzeczy wiąże się historia, każda jest wyjątkową, bezcenną pamiątką. Z dziwnych rzeczy wymienić można stale przybywające w zatrważającym tempie różnorakie rzeczy. Na początku nie kupowaliśmy żadnych pamiątek, żadnych ciuchów nawet. Teraz jest jakoś wszystkiego więcej, jakby pączkowały gdy nie widzimy bo nawet plecaki stały się za małe i wyglądają jakby miały za chwilę porwać się w szwach.
Fakt bywało, że czasem nie wiedzieliśmy kiedy i o której mamy lot czy autobus, jak nazywa się miasto do którego jedziemy lub jak dostać się z punktu A do punktu B ale chyba właśnie o to w tej podróży chodzi. W takim pędzie czasem "gdzie i kiedy" ma mniejsze znaczenie niż "z kim" i "po co".
Jedyną rzeczą, którą opanowaliśmy do perfekcji to pakowanie. Na początku zajmowało nam to pół dnia, teraz wystarczy niespełna godzina i jesteśmy gotowi o drogi. Przejścia graniczne, bramki, kontrole, kolejki to chleb powszedni. Nawet kilkakrotne wywalanie wnętrzności Dominiki torby i wieczne kłótnie przy odprawie samolotowej o to czy nasz bagaż jest podręczny czy też nie, nie robią na nas większego wrażenia.
Spanie na ławkach, podłodze, krzesłach i w samochodzie, w mrozie, deszczu, wietrze i w upale, stało się stałym elementem naszej podróży. Higiena utrzymywana w toaletach do których normalnie trzeba wchodzić w masce przeciw gazowej, gdzieś gdzie trudno o wodę i prywatność - no tak normalnie, gdzie się da. Kilometry wydeptane w różnych częściach świata, w błocie, w deszczu, w śniegu i w upalnym słońcu. To wszystko spaja bardziej niż stoczniowy spaw. Czujemy, że jesteśmy bliżej siebie i chyba w końcu, oto właśnie chodziło :)
Dzisiaj zamiast powtarzać frazesy przemówimy siłą fotografii, która często więcej przekazuje niż setki słów. Wpis jest o nas więc zdjęcia też będą głównie o nas...
Z tym większą dumą pokazujemy poniższe zdjęcia ponieważ niemal wszystkie wykonały nasze córki :)
Na koniec pozdrowienia od kosmitów...bo dla wielu jak się okazuje takimi właśnie się jawimy :)
Jestescie inspiracja dla wielu!!!!! Buziaki wielkie i tak trzymac.
OdpowiedzUsuńAj tam, aj tam... po prostu żeśmy się wrąbali na początku i teraz trzeba ten wózek jakoś dowieść do końca :)
OdpowiedzUsuńA tak na poważnie to wielkie dzięki... takie słowa zawsze znaczą więcej niż ordery... dzięki z całego serca :)
Witamy!
OdpowiedzUsuńDziękujemy za miłe słowa pozostawione na naszym blogu. Zawsze jest nam miło kiedy możemy sprawić trochę radości rodakom, taka książka to rarytas w podróży...Jedno co możemy powiedzieć o Was to, że jesteście po prostu czadową rodziną i to co robicie jest wspaniałe!!! Nas to bardzo inspiruje i kiedyś już z rodzinką ;-) też tak zrobimy. Podróżowanie to nie tylko opcja dla studenciaków bez zobowiązań tylko po prostu dla wszystkich ludzi z pasją! Pozdrawiamy serdecznie i może nasze drogi kiedyś się skrzyżują...
P.s rozmarzyliśmy się widząc pierogi na zdjęciu ...
Macie 100% rację, podróżowanie z dziećmi to całkiem inna "liga" bo musisz myśleć i planować a przede wszystkim być odpowiedzialnym więcej niż tylko za siebie - oczywiście nie znaczy to, że jest lepsze lub gorsze ale po prostu odmienne w doznaniach. Dodatkowo trzeba zawsze mierzyć siły na zamiary, no nie wszędzie się da, nie wszędzie jest wystarczająco bezpiecznie choć trzeba przyznać, że czasem dzieciaki są wytrwalsze niż rodzice :) i regenerują się szybciej...
OdpowiedzUsuńNajważniejsze dla nas to nadrabianie straconego czasu z młodości, kiedy jako zaganiani rodzice zapominaliśmy o podstawowych, fundamentalnych sprawach oraz ponowne, wspólne oglądanie świata - tym razem oczami dzieci. To jest najcudowniejsze w naszej podróży.
3majcie się i mamy nadzieję, że kiedyś... może wpadniecie do nas do Maroka, jak się już urządzimy :)
Gdzie te pierogi, bo ich nie widzę?
OdpowiedzUsuńGdzie te pierogi, bo ich nie widzę? A swoją drogą chylę czoła i troszkę zazdroszczę. :)
OdpowiedzUsuńPierogi są... to znaczy były. Najlepsze jakie umieliśmy zrobić - trzeba ich poszukać w postach ze Stanów oraz pierogi wigilijne z Szanghaju :)
OdpowiedzUsuńDzięki :)
świetna ta małpa na rowerze !
OdpowiedzUsuńAga (Gdank/Rabat) :P
"Sąsiedzi" wielki szacunek!! I życzę wam, w waszym przypadku "nie kończącej się historii"
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Darek
"Sąsiedzi" wielki szacunek!! I życzę wam, w waszym przypadku "nie kończącej się historii"
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Darek
Dzięki, podróż wciąż trwa ... w naszych głowach przynajmniej :)
OdpowiedzUsuń