2011-11-19

Delhi i nic więcej...

Drugi dzień w Delhi rozpoczynamy od wizyty w departamencie kultury Ambasady Polskiej, gdzie poznajemy niezwykle miłe osoby odpowiedzialne za popularyzację naszej kultury w Indiach. Podczas powitalnej herbatki omawiamy szczegóły naszych warsztatów. Nasze plany nieco się zmieniają ponieważ ambasada prężnie bierze udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach i jednym z nich jest pokaz filmu dla dzieci w jednej ze szkół. Połączone jest to oczywiście z obchodami Dnia Dziecka w Indiach oraz z przewodnictwem Polski w UE. My również weźmiemy udział w tym wydarzeniu i opowiemy dzieciom nieco o Polsce. Ale to wszystko jutro a tymczasem, po spotkaniu pędzimy na miasto aby zobaczyć świątynię sikhijską. Tradycyjnie już tuk-tukiem gonimy przez miasto, ciężko się tylko dogadać w kwestii miejsca z tutejszymi „driverami”. Przyjmują zlecenie, odpalają sprzęt, ruszają, po czym po chwili zatrzymują się gdzieś i pytają o drogę innych kierowców. Ponoć znaczna ich część pochodzi z innego regionu Indii, więc nie znają Delhi i uczą się w trakcie jazdy (o topografii miasta możemy zapomnieć).
Dojeżdżamy na miejsce. Przed schodami zdejmujemy buciki i oddajemy do depozytu. W zamian dostajemy numerek z szatni i batoniki czekoladowe. Wspinamy się schodami i wszyscy ubieramy na głowy chustki. Wkraczamy do świątyni. Obok ołtarza muzykanci przygrywają, osoba przy czymś co wygląda jak ołtarz odprawia modły a wierni wrzucają datki do specjalnej rynienki, w której ofiara znika bezpowrotnie. Siadamy z boku przy kolumnie, jak reszta na podłodze i przyglądamy się im. Pierwsze wrażenie jest takie, jakby sikhizm czerpał z wielu religii. Rodzaj wnętrza świątyni i pozycja siadania na dywanach w połączeniu z ołtarzem i medytacją,






Podchodzimy do ołtarza, po czym okrążamy go dookoła. Idziemy wraz z wiernymi na zewnątrz, otrzymujemy darmową przekąskę i słodycz po czym schodzimy w dół do zbiornika z wodą. Wokół trwa atmosfera festynu. Kramiki z różnorakimi towarami, koszulkami, książkami i atrybutami. Pytam dostojnego mężczyznę z zakrzywionym mieczem przy pasie czy mogę zrobić zdjęcie. Bez specjalnej ochoty pozuje jednak i na koniec się uśmiecha. Zaglądamy do miejsca przy którym skupiły się dzieci. Z wody wystają głowy potężnych sumów oraz sylwetki kolorowych karpi czekających na karmienie. Niektórzy mężczyźni rozbierają się do bielizny, chwytają za żelazne ucho, które jest zakończeniem łańcucha. Wolno wkraczają do wody i dokonują czegoś w podobie do ablucji. Jeden z rodziców kładzie na kolanach Arletty swoje dziecko. Cieszą się i robią zdjęcia. Teraz stajemy się częścią tego festynu i jest tak sympatycznie, że wcale nie chce się nam stąd iść, choć zdajemy sobie sprawę, że nie do końca rozumiemy co się tutaj dzieje. Czas nagli i uderzamy do centrum aby pokombinować coś z zakupami i biletami do Nepalu. Niestety odstrasza nas wizja ponad dwudziestosześcio godzinnej podróży autobusem w jedną stronę (jak ktoś nie ma czasu zbyt wiele - musi przepłacać). Robimy zakupy ale szybko robi się ciemno, więc interesuje nas teraz zakup cukierków dla ponad dwustu dzieci na jutrzejsze warsztaty.








Kolejny dzień w Delhi to dzień dla nas specjalny. Jedziemy do szkoły, do której uczęszcza ponad cztery tysiące uczniów. Czeka na nas niezwykle miłe powitanie. Dzieci w mundurkach czekają na nas przy bramie i sypią na nas białe płatki kwiatów. Przy drzwiach szkoły uczniowie najmłodszych klas w tradycyjnych strojach witają nas tak samo sypiąc kwiatki a witające nas panie delikatnie polały różaną wodą i rozprowadziły w powietrzu kadzidło. Wewnątrz otrzymaliśmy kropki na czoło - bindi oraz zapaliliśmy świece na specjalnym świeczniku. Przedstawiono nam dyrekcję szkoły i zaprowadzono do auli. Kiedy pojawiły się dzieci we wspomnianej ilości rozpoczęło się oficjalne przywitanie. Dziewczyny otrzymały bukiety kwiatów oraz piękne, tradycyjne szale. Dzieci przygotowały pokazy. Najpierw zaśpiewał dla nas szkolny chór, potem najmłodsi odegrali niesamowite przedstawienie, w którym byli kukiełkami na sznurkach a na koniec dziewczynki zatańczyły tradycyjny taniec pełen ekspresji. W czasie tych pokazów artystycznych cały czas na żywo przygrywali instrumentaliści.
W imieniu naszej Ambasady wystąpił jeden z jej pracowników, prezentując Unię Europejską w najbardziej przyjazny dla dzieci, bo interaktywny sposób. Dzieci zapytane o to, czy znają jakieś kraje wchodzące w jej skład ochoczo podchodziły do mikrofonu i wymieniały je kolejno.
Po tym wystąpieniu odbył się nasz pokaz i tradycyjnie już najwięcej rozrywki przyniosła lekcja języka polskiego. Ponieważ szkoła jest duża i uczestników warsztatów również było sporo, swoje rączki tym razem odbiła aż trójka dzieci. Następnie cukierki, kolorowanki od nas i podziękowania ze strony szkoły za to, co robimy. Przyjęliśmy uwagi i życzenia pani dyrektor ze wzruszeniem. Dzieciom pozwoliliśmy w spokoju obejrzeć prezentowany im polski film a my udaliśmy się na lunch z pracownikami szkoły i ambasady. Żal było nam opuszczać gmach tej pięknej, nowoczesnej i przyjaznej szkoły. Zwłaszcza, że kadra otoczyła nas przyjaznym kręgiem.



















Po powrocie zdecydowaliśmy odwiedzić miejsce w którym nie można robić zdjęć. Zresztą poza portfelem i małą torebeczką nie wolno tam wnosić nic. Zostawiamy telefony, aparaty, różnego rodzaju playery i inne elektroniczne zabawki. Torby lądują w depozycie, wszystko za darmo ale na własną odpowiedzialność. To miejsce nazywa się Akshardham i jest świątynią poświęconą Swaminarayan. Wyjątkowej piękności (i czystości, hę – jednak można? no, można) kompleks powstał zaledwie kilka lat temu ale jest jakby hołdem oddanym indyjskiej sztuce i mądrości, osiągnięciom oraz wartościom jakie przedstawia Bhagwan Swaminarayan.
Uwagę przykuwa zwłaszcza umieszczony pośrodku olbrzymi Mandir, którego rzeźbienia wewnątrz oraz na zewnątrz wprawiają w osłupienie. Nas zaciekawiła historia stu czterdziestu ośmiu słoni wyrzeźbionych dookoła cokołu Mandiry. Ta gloryfikująca pochwała dla wartości słoni w indyjskiej naturze i kulturze ma odniesienie w historiach przedstawionych w tychże skałach. Nam najbardziej podobała się sentencja:
„ When parents are one, family has fun.” :)
oraz historia rodem z Rumiego o rozpoznawaniu kształtów słonia w ciemności przez kilka osób jednocześnie, stojących w różnych miejscach i sięgających innych części jego ciała.
Wszystko to w otoczeniu fontann i wody oraz zieleni ogrodu w kształcie kwiatu lotosu. Naprawdę szkoda, że nie można przywieźć pamiątki w postaci fotek, no chyba, że zrobimy je odpłatnie u miejscowego fotografa a odbitkę dostaniemy na papierze... eeee przeżytek :)
Nasz pobyt w Delhi kończymy późnym popołudniem wizytą w centrum handlowym, gdzie szwędamy się do wieczora. Spotkanych w centrum nieznajomych młodzieńców udaje nam się namówić na podejście do ich biura i skorzystanie z internetu aby sprawdzić jutrzejszy lot. Siedzimy zatem w biurze konstrukcyjnym sektora budowlanego gdzieś na przedmieściach miasta i rozmawiamy o życiu i śmierci. Czas wracać i powoli żegnać „Incredible India”, ruszamy o poranku w kierunku Nepalu. Przyjmujemy życzenia dobrego lotu i pozdrawiamy Wieliczków z Gdańska. Sorry Chester, wiem że czekasz przy skypie ale po pierwsze łącze (wciąż do bani) a po drugie różnica czasu, nas już też powoli rozwala... :)

ps.
Mamo Elu, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin  i imienin:)
Dzwoniliśmy ale zapomnieliśmy, że dzisiaj jest sobota. My co prawda jesteśmy już w Nepalu ale z postami do bloga jesteśmy do tyłu. Dużo szczęścia i radości zasyłają Kwiatki DRAA....
Mamo Elishko, wszystkiego dobrego z okazji imienin - sorki...zapomniałem, dobrze że sie przypomnialaś w sms-ie :)

Krowy naprawdę święte :)

Jest taka piękna historia miłosna, w której uczucie jest silniejsze od czasu i staje się nieprzemijalne. Jest taka miłość, której utraty nie można przeliczyć na żadne pieniądze i staje się wieczna. Ktoś, kto kochał swą żonę ponad dobro doczesne, stracił sens swego życia, poświęcił dla niej cały swój czas i wszystko co posiadał. Zbudował dla niej majestatyczny pomnik swojego gorącego uczucia i jednocześnie ustalił nowe standardy wiecznego dla niej oddania. Jest taka historia...


Wszystko to brzmi tak romantycznie, że kojarzy się raczej z bajką. Jest jednak inaczej. Dowodem na to jest przyciągająca jak magnes wszystkich odwiedzających Indie niezwykła budowla poświęcona ukochanej osobie. To Taj Mahal w Agrze. No, właściwie tutaj kończy się romantyzm a zaczyna surowa jak polska kiełbasa rzeczywistość.


Taj Mahal przyciąga taką ilość chętnych złapania za czubek kopuły mauzoleum (na fotkach oczywiście), że wszystko co jest piękne może stać się męczące. Chyba, że wstaniecie wcześnie rano, na przykład około piątej i popędzicie na wschód słońca. Jeśli jednak wybierzecie dzień wolny od pracy i do tego jeszcze popołudnie, możecie liczyć na koszmar zmywający całą tą piękną otoczkę, dla której tutaj się pojawiliśmy. Setki, tysiące ludzie wpychają się niekontrolowanym kordonem na obiekt, po czym szturmujące wejście do mauzoleum. Jeśli pamiętasz obrazki z szarych dni Polski, kiedy na sklep rzucili buty Relax lub stałeś w mięsnym po szynkę na święta to musisz wiedzieć, że to jest tak zwany „pikuś”. Bowiem tutaj nie obowiązują żadne reguły – jest tak samo jak na drogach, albo nawet gorzej. Umundurowani stróże porządku udają, że pilnują i nieustannie gwiżdżąc próbują ustawić chętnych do wejścia wewnątrz w jedną linię kolejki. Jednakże nie potrafią zapanować nad nacierającym tłumem i wszystko wymyka się spod kontroli. Tymczasem wielu odwiedzających zachowuje się jak małe niegrzeczne dzieci. Pan strażnik patrzy – wszyscy stoją w kolejce. Nie patrzy – susami przez trawnik, linki, barierki i murek, no i w krótką chwilę jest przed nami jakieś dwieście pięćdziesiąt osób więcej. Jedyną rzeczą jaką ochrona umie robić doskonale to gwizdać wspomnianymi już gwizdkami, co oczywiście na nikim tutaj nie robi większego wrażenia. Po zachodzie słońca dochodzi do awantury pomiędzy nami i gwardzistami i wreszcie spoceni i umordowani dostajemy się do środka. Nic już jednak nie jest w stanie zmienić złego samopoczucia po dwu-godzinnym przepychaniu się, deptaniu po nogach, ściskaniu na schodach i walce o dobre miejsce startowe do następnej blokady. Niesmak pozostaje.






Mogliśmy jednak posłuchać naszego kierowcy tuk-tuka, który odradzał wizytę w tamto popołudnie. Chłop miał dobre intencje i jeszcze pożyczył nam dwa tysiące rupii na wejście. Zresztą Shobek to człowiek znający Agrę od podszewki. Zawiózł nas w najciekawsze miejsca i służył dobrą radą. Na drugi dzień przysłał swego wuja, który dokończył z nami niemal dziesięciogodzinne tourne za jedyne 20 zł. 


Agra zresztą jest miejscem specyficznym. Hotele w pobliżu Taj Mahal to ruiny a ich wyposażenie to taki nasz wczesny Gierek z dodatkiem wielkiego zaniedbania i smrodu niesprzątanych kibli. Próbują rekompensować to sobie widokiem z tarasu, gdzie znajduje się restauracja. Zresztą czego można się spodziewać, kiedy płaci się za naszą czwórkę 42 zł za noc. Dodatkowo smaczku dodaje mały rynsztok płynący po obu stronach ulicy wydzielający jedyny w swoim rodzaju zapaszek. Tytuł tego posta powinien nosić tytuł „wielkie rozczarowanie” ale całą sytuację uratowała jedna biała święta krówka z cielakiem, lokalna kuchnia oraz sklep z tradycyjnymi ciuchami.

Tanio, ale zdecydowanie nie polecamy ;)









Około czternastej trafiamy na dworzec z zamiarem kupna biletów do Delhi. System jednak padł i nikt nie chce nam powiedzieć czy będą bilety na szybki autobus zwany tutaj Volvo Bus'em. Pada propozycja jazdy tak zwanym standardem, czyli autobusem z otwartymi oknami i bagażami na dachu. Dyspozytor jednak zachęca nas abyśmy pojechali takim zielonym wynalazkiem bo posiada na swym wyposażeniu klimatyzację. Oglądamy pojazd dokładnie bo wygląda jakby uczestniczył w jakiś crash testach. Nieśmiało zaglądamy do środka i decydujemy się na jazdę pomimo pewnego znacznego ryzyka, że może on jednak nie dojechać do miejsca docelowego. Oh, jaki my popełniliśmy błąd. Nie dość, że na siedzeniach znajdowała się centymetrowa warstwa brudu to jeszcze po włączeniu klimy z otworów wydobył się kurz, potem smród a na końcu wyleciały z nich komary. Ten autobus zaraz po swoim wypadku, przeleżał chyba z pół roku w jakimś rowie zanim otrzymał swoje drugie życie. Mieliśmy wrażenie, że bierzemy udział w jego dziewiczym kursie po reanimacji. Podróż z Agry do Delhi trwała około 5 godzin. Już po pierwszej przyzwyczailiśmy się do tego, że przez szyby nic nie widać a naszymi miejscami w tylnym rzędzie buja na wybojach jak na kolejce górskiej. W połowie drogi kierowca zjechał do przydrożnego kompleksu wypoczynkowego a naszym oczom ukazał się słoń, wielbłąd, konik, człowiek z małpką w sukience, zaklinacz węży i inne podobne atrakcje.






W autobusie poznaliśmy ludzi, którzy pomogli nam w załatwieniu transportu z dworca. Pożyczyliśmy telefon z indyjską kartą i zadzwoniliśmy po taksówkę. Znajomy z autobusu już na dworcu podprowadził nas pod samochód policyjny i poprosił, ze względu na dość późną porę aby zaopiekował się nami aż do przyjazdu taksówki. W asyście uzbrojonych stróżów prawa doczekaliśmy się transportu i udaliśmy się wprost do polskiej ambasady w Delhi.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...