2012-01-20

American Gothic :)


 Tutaj jest link do oryginału American Gothic, Grant Wood
z Art Institute of Chicago.

Jasne, że siedzimy na wsi! To oczywiste, choć tutejsza miejscowość to raczej małe miasto niż zapyziała wiocha, to jednak nie da się ukryć, że w swojskim klimacie wolno płynącego życia uśpionego nadmorskiego kurortu o mało co nie popadliśmy w letarg lub coś co przypomina zimowy sen, zupełnie jak niedźwiedź, który mieszka w lesie niedaleko naszej bazy (z tym, ze my nie kradniemy śmieci - jeszcze:). O mało co, bo nasza kochana rodzinka nie pozwala nam się nudzić i wymyśla dla nas fantastyczne rozrywki. Pewnego słonecznego dnia na przykład, zabrali nas na wycieczkę do prześlicznej miejscowości Lubec. Najpierw wizyta jedną nogą w Kanadzie na wysuniętym daleko w morze kamiennym pirsie, na którym widnieje olbrzymi napis, jak poniżej:



Warto dodać w tym miejscu, że połowa sklepów i restauracji jet zamknięta, taki mamy sezon. Potem odwiedziny w małej, miejscowej wytwórni czekolady. Czy to nie ciekawe, że niemiecki Lubeck również słynie z produkcji słodyczy, co prawda marcepanowych ale jednak w czekoladzie. Wyborne smakołyki, które dostaliśmy w prezencie od Martie przeszły nasze najśmielsze oczekiwania a w szczególności trufle czekoladowe z dodatkiem wina z jagód. Trudno się zresztą dziwić skoro stan Maine zaopatruje cały kraj w te owoce. 


Czekoladowe muszelki, twarde jak te prawdziwe.

Celem naszej wycieczki wcale nie była czekolada czy też próba przedarcia się nielegalnie do Kanady lecz latarnia morska usytuowana tuż przy klifach. Słońce pięknie świeciło a na niebie sporadycznie sunęły pojedyncze chmurki. Uznaliśmy, że to idealny moment na piknik. To nic, że na zewnątrz było około -17 stopni a masła i tak nikt nie mógł rozsmarować, sałatka nam zamarzła, tak samo zresztą jak herbata. Kto zdążył połknąć swój kawałek zanim zamienił się w kostkę lodu miał szczęście. Twardzielom z Maine taka pogoda wcale nie przeszkodziła  i co prawda, pierwszy raz zobaczyłem jak zapinają się pod szyją to jednak uśmiech nie schodził im z twarzy i ochoczo wymyślali kolejne zabawy, jak na przykład jazda dowolna po zamarzniętej kałuży. 




Na najbardziej wysuniętym na wschód skrawku USA :)

Kiedy mi palce u stóp i rąk z koloru czerwonego przechodziły w kolor siny, nasi przyjaciele zaproponowali pieszą wycieczkę na klif celem zobaczenia wylegujących się na słońcu fok i uderzających swoimi ogonami o taflę oceanu waleni. Niestety, choć widoki z klifów, niekiedy przypominające norweskie fiordy zapierały dech w piersi, to morskie stworzenia jednak jednogłośnie zdecydowały chyba, że jest  na takie wygłupy za zimno.




Pomiędzy nadrabianiem zaległości z lekcjami dziewczynek, możliwością poprania wszystkich naszych ciuchów w Laudromacie, robienia sobie krótkich wycieczek samochodem po okolicy, zakupów i najzwyklejszego leniuchowania, kiedy temperatura spadła 22 kreski poniżej zera, wpadliśmy jeszcze z gościnną wizytą w ukryte przed światem miejsce o nazwie Cutler. Domy na palach chroniące przed przypływami, klatki na homary i całe to portowe życie przywiało nam wspomnienie naszego rodzinnego Trójmiasta. Spacer, ocean, las, domki na drzewie i huśtawka ukryta gdzieś w lesie.


Klatki do połowu lobsterów...



Potem mały koncert na pięć instrumentów w magicznym pokoju babci Erika. Zresztą jej kapela "Trzy Siostry" w latach świetności tutaj właśnie miała próby. Nie dziwi zatem old school'owa gitara Ibanez czy lekko roztrojony fortepian Steinway & Sons. Jak wyciągałem skrzypce z etui aż serce mi waliło bo miałem nadzieję, że zobaczę Stradivarius'a :)
Muzyczny pokój pełny egzotycznych instrumentów, które widziałem często po raz pierwszy w życiu wprawiło mnie w zachwyt a najbardziej chyba mały akordeon prosto z Bawarii. Poczułem się jak u pani Marty na lekcjach fortepianu, muzyka przemawia niezwykłym, międzynarodowym językiem. Z tego miejsca pozdrawiam wszystkich nauczycieli Szkoły Muzycznej Concertino z Gdyni.


Kolejny dzień to całodniowy wypad na Uniwersytet w Bangor. Po drodze łapiemy tak zwane "deale" w ogromnym sklepie Sam's Club, który wyglądem i zasadami przypomina nasze Makro. No i nie dość, że w Stanach większość produktów jest pakowana w gigantyczne paczki i pojemności, to jeszcze w hurcie są one łączone, jak na przykład ketchup ponad litrowy w  opakowaniu zbiorczy razy trzy. Potem lecimy do muzeum Amerykańskiej Wsi ale nie możemy znaleźć drogi, zatrzymujemy przejeżdżający radiowóz a sympatyczna policjantka mówi "Follow Me" i zawraca swoje auto. Niestety ktoś nam zrobił psikusa i zamknął muzeum. Czyżby nikogo nie interesowało, jak rozwijała się agronomia przez ostatnie dwieście lat ?



Może to nawet i dobrze bo tuż obok, na terenie olbrzymiego kampusu mieści się centrum wspinaczkowe. Nigdy w życiu wcześniej nie próbowałem tego sportu, chyba bałem się o te małe wystające uchwyty przykręcane do ścianki i konfrontację z moim ciężarem. Gdy jednak zobaczyłem co wyprawiają w tym miejscu doświadczeni fani climbingu byłem pewny, że moje obawy są bezpodstawne i tak jak wcześniej dziewczyny, ja też przyodziałem specjalne buciki. Arletta niczym kozica po górskich szlakach wspinała się coraz to wyżej a ja  i Aisza z lekkim przerażeniem przyglądaliśmy się wysokości. W końcu jednak przełamaliśmy strach i zaatakowaliśmy ściankę. Aisza do swojej bezpiecznej wysokości ale to i tak cud, że w ogóle się sama wspinała a ja po kilku próbach coraz odważniej, na uprzęży i asekuracji kończąc. 



Wspaniała zabawa i niezły trening w taki śnieżny dzień. No właśnie spadł w ten dzień pierwszy śnieg. Spadł i padał tak przez cały dzień a potem przez całą noc. Wracaliśmy do domu samochodem z otwartą do połowy szybą kierowcy, bo najzwyczajniej w świecie zamarzła. Śnieg padał nam do środka i Dominika, raz po raz  wycierała twarz z białych płatków puchu. Zdziwiło nas tylko podejście lokalesów do zaistniałej sytuacji: "To nawet dobrze bo i tak było w aucie za gorąco" :)   C'mon, ludzie ja wiem, że jak jest zima to musi być zimno ale z otwartym oknem, chyba jeszcze nie do końca jednak ogarniam twardość mieszkańców tego stanu...
Tak czy inaczej, serca mają olbrzymie i za taka gościnę to normalnie, padać do stóp. Nie napracowaliśmy się zbytnio a w zamian dostaliśmy wszystko co potrzebowaliśmy a nawet więcej. Dołączyliśmy do rodziny a wspólnych piątków długo nie zapomnimy. Dyskusji z Ansonem o życiu, broni i religii będzie nam brakowało bo choć nie zgadzaliśmy się  w wielu kwestiach to jednak argumenty zawsze dają do myślenia. Nikt nikogo nie przekonywał, jedynie wyrażał swoją opinię i to jest najcudowniejsza forma konwersacji. Gromadka rozbrykanych dzieci, wspólny baseball na śniegu i konfrontacja tańca na Wii. Wygłupy z Erikiem  i wspólna z nim praca, śpiewy w aucie i nauka polskiego. Do tego mądrość życiowa Martie i jej głębokie, duchowe rozważania a przede wszystkim jej chęć poznania różnorodności aby stać się lepszym. Oczywiście niesłychane dwie piękne blondynki Calia i Cailyn, które pokazały naszym dziewczynom, czym jest niełatwa praca na wsi i jak działa CAP (Civil Air Patrol). Za gry w łyżeczki, darmowe żarcie stąd i stamtąd, nieśmieszne dowcipy tłumaczone na angielski, za Forda F150, za kury dające się łapać i głaskać oraz za całą resztę tym postem składamy serdeczne dzięki i jak to mówią:


Gotcha! a po naszemu Underwear :)

ps.
Musimy napisać też coś o naszym współlokatorze James'ie, który pochodzi z Kanady i jest wspaniałym kompanem do rozmów, przecudnym prześmiewcą i normalnym, porządnym facetem. Browar z Portland na wieczór i kawałek Dominiki pizzy :)
Sorry stary ale jak słyszałem stukot z silnika twego Subaru to myślę, że zbliża się jego:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...