2011-11-01

Safari - znaczy podróż ...

Jest 6:15 a nam pod moskitierą bardzo chłodno. Dzwoni budzik, zrywamy się i ogarniamy. Mamakrisi śpi, więc po cichutku próbujemy pozbierać nasze rzeczy. Przed siódmą w drzwiach pojawia się Simon, gotowy przeprawić Mzungu (białasów) na stronę dzikiej natury. Najpierw łapiemy daladala do Kibaha a potem to już istna walka o przetrwanie. Simon dogaduje się, że dyspozytor (uhuhu...taki koleś na placu próbujący zrobić cokolwiek z sensem w tym chaosie) da mu znać, kiedy będzie pięć wolnych miejsc w autokarze. Dominika mówi do mnie:
- Wyciągnij aparat, zrób zdjęcie temu zamieszaniu.


Robię to i w tym właśnie momencie, kiedy trzymam aparat gotowy do zdjęcia, dyspozytor woła, że to ten autobus. Fala ludzi rzuca się w stronę otwartych drzwi. Ja trzymam w jednej ręce jakąś siatkę z napojami, w drugiej plecak ze zwiniętymi paskami i klamrami a w trzeciej...nie na szyi mam aparat a na ramieniu torbę. Kiedy truchtam tak do autokaru, wypada mi termos z boku dyndającego plecaka. Ktoś mi go podaje, nawet nie wiem kto – w tym miejscu dziękuję nieznanemu Tanzańczykowi, gdy widzę jak Dominika balansuje na niewiarygodnie wysokich stopniach autobusu. Nie dość, że przeważa ją do tyłu plecak to jeszcze kierowca wykonuje takie niezrozumiałe ruchy pojazdem raz po raz w przód bujając nim jakby miał zawieszenie z gumy. Ktoś ją wciąga do środka, wcześniej przechwytując nasze dzieci. Dopiero w tym momencie przekonujemy się, że to co wcześniej przeżyliśmy w transporcie publicznym to była pestka. Może zacznijmy od tego, że nic tu nie działa normalnie czyli nie działa po europejsku ;)

zdjęcie zrobione przy pełnym "luzie" w autokarze ;)

Ludzi jest ponad stan, wszyscy z tobołami a bagażnika kierowca nie udostępnia. Potem pomyślałem nawet, że to chyba może lepiej. Wąskie przejście bo foteli w rzędach po pięć, dzieci z matkami jest tyle, jakby zamknęli ze cztery żłobki naraz, torby wiszą jak winogrona z górnych półek. Właściwie to powinniśmy nazywać je haczykami, tyle w nich dziur i ledwo trzymają się sufitu. Taki gość, jakby kierownik autobusu (a gość miał też ze trzech zastępców) rozsadza ludzi jak niegrzeczne dzieci w klasie i nagle robi się miejsce dla nas. Niesamowite myślę, autobus ma z sześćdziesiąt miejsc, nas tutaj jest z osiemdziesiąt i niemal wszyscy siedzimy.
W końcu nie jest tak źle, to tylko pięć godzin jazdy w upale – wszyscy mówią, że to blisko, więc pewnie tak jest. Tylko co zrobić z naszymi plecakami. Nie będziemy jechać tyle godzin z nimi na kolanach. Właśnie w tym momencie popełniamy błąd i stawiamy na podłodze w przejściu. Okazuje się bowiem, że pomimo tego, że autobus nigdzie się zatrzymywał panował w nim niecodzienny ruch. A jak już się zatrzymaliśmy to dopiero była jazda. Ludzi wsiadało więcej niż wysiadało, z tymże robili to jednocześnie w tym samym czasie. Pełen klincz. Teraz już chyba wypatrywać pasażera z kozą lub z kurami w klatce. Nikt nie poruszał się w żadnym kierunku a jak już kogoś przepchnęli to i po naszych plecakach. Pierwszym był ledwo widzący starzec przypominający Gandhiego z olbrzymim kijem masajskim, dla którego wielkim wyzwaniem było uniesienie nogi ponad przeszkody więc po prostu się po nich przespacerował. W końcu przestałem się już przejmować tylko patrzyłem czy ktoś aby ich ze sobą nie ciągnie w stronę drzwi. Przejąłem inicjatywę i łapałem ludzi za nogi, odhaczałem ich klapki i sandały od moich sprzączek, przenosiłem obce walizki i torby w systemie „podaj dalej”, czasem miałem wątpliwą przyjemność dostać dorodną piersią w twarz ale wszystko to było wpisane w ogólną atmosferę tak zwanego wesołego autobusu. Pękłem dopiero, kiedy po przystanku w Morogoro, gdzie przepchnęło się przez zasieki z naszych plecaków i przesiadło ze dwadzieścia osób, kierowca po dwustu metrach stanął na stacji benzynowej i oświadczył, że jest właśnie dziesięciominutowa przerwa. No i w tym momencie jak ze złego snu wszyscy ruszyli do jedynego wyjścia forsując to co przed chwilą zdobyli.


Fenomen takiej podróży jest taki, że jak wysiądziesz w czasie takiej pauzy to istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziesz siedzieć w zupełnie innym miejscu, o ile będzie w ogóle wolne miejsce. Twoje będzie już zajęte a wszystko co tam zostawiłeś znajdzie się gdzie indziej. Zdecydowanie miłym akcentem był handel przeróżnymi towarami odbywający się wokół stojącego autokaru (na specjalnych wysięgnikach sięgających okien) oraz w samym jego środku podczas jazdy. Wystarczy mała opłata i mamy wyłączność na sprzedaż zimnych napojów i kremów oraz pasty do zębów. System usprawnienia sprzedaży biletów też zawiódł. Drugi zastępca kierownika autobusu zamiast kasować za bilety przy wejściu robił to później, podczas jazdy. Nie dość, że zapominał kto wsiadł lub miał wysiąść to jeszcze był największym zawalidrogą w wąskim szlaku komunikacyjnym, kręcąc się po całym autobusie i wracając w to samo miejsce po dziesięć razy, choćby aby oddać resztę.


Po drodze widzieliśmy okropny wypadek i wtedy przypomniało mi się jak znajomy opowiadał, że jadąc tutaj rowerem, kiedy czuje się ciepło za plecami to jest ostatni moment aby wskoczyć z rowerem do rowu. W innym przypadku możemy zostać potraktowani jak kilka krów, które wlazły na drogę i natknęły się na duży pojazd z rurowymi pałąkami z przodu. Ponoć tylko fruwały na lewo i prawo a kierowca pojazdu po całym zdarzeniu szukał jeszcze właściciela krów aby spuścić mu łomot za niepilnowanie bydła. No niestety: car is first!


Jazda się nieco dłuży, kiedy ktoś krzyczy i pokazuje widok za oknem. Właśnie jedziemy tym odcinkiem drogi, która przecina Park Narodowy Mikumi. Pojawiają się dzikie zwierzaki. Ludzie z nosami przy oknach jakby pierwszy raz je widzieli. Jak się później okaże, mogło tak właśnie być.
Kierowca wysadza nas kawałek za wioską. Wracamy się jakieś półtora kilometra i dochodzimy do knajpki stojącej przy ulicy.
White House nie gości prezydenta i nie ma prezydenckich apartamentów ale jest schludnie, tanio i wygodnie. Simon załatwia nam dwa double roomy, każdy po niecałe trzydzieści złotych. W zestawie czysta pościel, prysznic i wentylator sufitowy. Idziemy wrzucić coś na ząb i tutaj niespodzianka bo jest tanio. Podjeżdża umówiony samochód i razem z Arlettą suniemy w kierunku szlabanów Parku Mikumi. Opłaty za wjazd dla turystów są w dolarach. Dorosły płaci 20$ a dzieci uczące się po 5$, nam była potrzebna do okazania międzynarodowa legitymacja studencka. Resztę otrzymamy w szylingach po beznadziejnym kursie ale dla chętnych jest możliwość płatności kartą. Kierowca płaci za auto 10.000 TS a każdy Tanzańczyk po 1.000TS. Ważne jest to, że wjazd jest ważny 24 godziny, to znaczy, że pojedziemy popołudniu dzisiaj i z samego rana jutro. Park Mikumi jest bodajże najmniejszym w Tanzanii ale za to jest uroczy. Samochód staje na każdą naszą prośbę a my strzelamy fotki. Wyjść można w kilku tylko wyznaczonych miejscach i nie należy oddalać się na odległość większą niż 25 metrów od samochodu. Po 20 kilometrach zatrzymujemy się przy zbiorniku z wodą. Simon staje nad brzegiem i wskazując ręką woła: Mamba ! . Arletta szybkim krokiem podchodzi i robi krok w dół trzymając przy oku aparat. Simon krzyczy i chwyta ją w ostatnim momencie za ramię. Mamba to aligator, ten miał ponad trzy metry długości. Udawał, że śpi ale czekał na taki właśnie obiad. ;)

Zwierząt jest mnóstwo, więc nie opowiadam dalej – zobaczcie sami:

Miss Tanzania :)









Wracamy po ponad 6 godzinach strasznie zmęczeni. Kolacja, prysznic, moskitiera i spać. No tak, ale na zewnątrz trwa jakaś szalona impreza do drugiej w nocy. Muzyka gra głośno, słyszymy śmiechy a ponieważ nie ma szyb w oknach można się poczuć jakby wszyscy siedzieli u nas w pokoju. W sumie to byśmy przyłączyli się do ogólnej fiesty gdyby nie fakt, że musimy wstać o szóstej rano by znów eksplorować sawannę...

ps.
Simon załatwia nam safari po Parku po bardzo atrakcyjnej cenie. Wszystko jest przejrzyste, a on sam dba o to abyśmy czuli się swobodnie. Układ jest prosty. Jeśli nie zależy ci na tym aby jechać wypasioną Toyotą, możesz sam dojechać autobusem oraz spać w hotelu o średnim standardzie – to kieruj kroki do niego i ciesz się polowaniem... z aparatem w ręku oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...