2011-11-20

Om Mane Padme Hum ...

Już w samolocie, wysoko ponad chmurami przebiły się ośnieżone szczyty Himalajów. Dopiero potem przekonam się, ze względu na pogodę,  to będzie raczej pierwszy i ostatni raz.


Lądujemy i lecimy po wizy....to znaczy dziewczyny lecą bo ja mknę w kierunku toalety aby zakończyć nierówną walkę z przypadłością nazywaną tutaj „delhi belly”. Od tego momentu wiemy, że Nepal to kraj wyjątkowy. I to nie z powodu tego, że jego wysokość nad poziomem morza zaczyna się od 60 metrów a kończy na sławnym 8848 metrów. Również nie z tego, że zamieszkuje go 101 grup etnicznych posługujących się 92 językami. Nie z powodu tego też, że pokonując dystans 150 km przechodzisz z klimatu subtropikalnego do arktycznego, ani z tego, że kupiliśmy tutaj polskie chusteczki higieniczne do nosa. Po pierwsze oczekiwanie na wizę na lotnisku jest tak długie, że w międzyczasie przyleciały kolejne trzy samoloty. Niby nic ale na dole robi się bałagan z bagażami, którego ofiarą staliśmy się również my. Po załatwieniu wizy (jedno zdjęcie, dwa formularze, 25 $ lub 21 Euro – dzieci poniżej 10 roku życia mają ją za darmo) i zejściu na parter terminala okazało się, że dwa nadane przez nas bagaże (nakaz linii) zaginęły. Pod ścianą, z naszego lotu stał tylko jeden plecak i kilkanaście walizek. Nic nie było nasze. Dżentelmen poinformował mnie, że moje bagaże zatem nie przyleciały i rozpoczął  procedurę wypisywania formularza „lost”. Krew jasna mnie zalała i puściły nerwy bo po pierwsze nie chciałem nadawać bagażu a po drugie był to pierwszy raz nadania w naszej podróży. Na szczęście w tym bałaganie dziewczyny wykopały spod sterty innych nasze plecaki i szczerze, na tym skończyły się nasze niemiłe przygody w Nepalu. Od tej pory wszystko już szło z górki...hmmm a właściwie z górki i pod górkę :)
Z lotniska odbiera nas couch, Bibek. Super gość, który zabiera nas do swojego domu kilkanaście kilometrów od Katmandu. Tam czekają na nas inni hostujący się podróżnicy: Connor z Kanady, który przybył tutaj na motorze z Indii a teraz jest w trakcie sprzedaży jednośladu bo musi kupić bilet do Nowej Zelandii, Tracy z Kalifornii, która z kolei następnego dnia ruszyła w dalszą podróż oraz Cedric z Francji, niezwykle miły gość, który za dwa dni wybiera się do Indii na miesiąc. Zgrana ferajna w połączeniu z siostrą Bibka, małą Czaru i tymi wszystkimi gośćmi, którzy przewijają się przez ten otwarty dom (otwarty tylko w dzień).

Tradycyjny nóż pdtrzymywany stopą.

Atmosfera jak na obozie harcerskim, gitara, harmonijka i śpiworki. Śpiewy w różnych językach i opowieści z podróży.





Ruszamy na pierwszy obchód okolicy i znajdujemy kafejkę internetową – to już jakiś sukces ;)
Jemy w miejscowej knajpce i przyglądamy się ruchowi na drodze międzynarodowej, biegnącej w stronę Tybetu. Po drodze odwiedzamy jedyną tutaj świątynię, która choć skromna i tak robi wrażenie. Kupujemy kurczaka w partiach na kolację, bo polakowi z pustymi rękoma nie wypada. Potem aklimatyzacja, kolacja i spać.





Kolejny dzień w Nepalu to czas warsztatów. Przygotowujemy się, robimy kserokopie, rozdzielamy cukierki i wystawiamy flagę. Obok naszej będzie wisieć również flaga Ama Buwa Sahayogi Sanstha, organizacji pomagającej samotnym matkom i osieroconym dzieciom. Ważna rzecz, Bibek udziela się w niej z pełnym zapałem i pracuje bez wytchnienia, pomiędzy pracą zawodową i zajmowaniem się zagranicznymi gośćmi. Zerknijcie na stronę: www.amabuwa.org
Taką formę przybierają również warsztaty, zaproszone zostają matki i małe dzieci a miejscem pokazu będzie pokój, w którym mieszkamy. Na prowizorycznym statywie zrobionym z krzesła i kartonu po odkurzaczu wyświetlamy nasz filmik z projektora kamery. Ciemność, cisza i lecimy. Jedna z pań tłumaczy z angielskiego na nepalski. Jest zabawnie bo teraz polskiego uczą się również dorośli i kiedy ściskają w rękach krówki mówią do nas: „dziękuję”. Przemiłe doznanie.
Potem z zakupionych wcześniej artykułów Dominika przygotowuje polską kolację. Wyjątkowy wieczór przybiera formę kurczaka w panierce, ziemniaków z koperkiem, puree ziemniaczanego z jogurtem, mizerii z ogórków, marchewki zasmażanej na krótko oraz sałatki z pomidorów z ogórkiem i cebulką. Nie uwierzycie, że ludzie stąd nie wiedzieli, że tak można przyrządzić kurczaka. Pytali jak i z czym, bo też by tak chcieli. Wszystko zniknęło z talerzy, mamy nadzieję że smakowało. Hostujący się goście również wsmakowali się w polskie dania a kanadyjski znajomy na widok „smash potatos” mało nie zwariował ze szczęścia. Doprawdy wyjątkowy i miły wieczór. Mieliśmy również małe przyjęcie, ponieważ jeden z gości miał urodziny tego dnia. Wręczyliśmy mu kartkę oraz skromny prezent, który kupiliśmy rano w pobliskim sklepie.




Trzeci dzień to wizyta w Katmandu. Odwiedziliśmy największe atrakcje tego miasta. Rozpoczęliśmy od Swayambhunath, świątyni małp, mieszczącej się na wzniesieniu. Małpki rzeczywiście witają nas od progu ale po pokonaniu kilkudziesięciu schodów znaleźliśmy się w miejscu magicznym. Zapomnieliśmy prawie o małpkach poza wyjątkiem, kiedy jedna z nich wskoczyła Arlecie na głowę. Zobaczcie zresztą sami:







Następnie udaliśmy się do centrum miasta oraz na Durbar Square. Niesamowita architektura starej części Katmandu, brak nawierzchni na niektórych drogach powodują, że czujesz się jak przeniesiony w czasie wiele lat wstecz. Przy świątyni machają na nas mnisi i proszą o zdjęcie. Wspinamy się na stojącą pośrodku placu wieżę i z niej oglądamy okolicę. Na jednym rogu pani tka talerzyki z liści a na drugim...a zresztą zobaczcie sami:






Kolejnie tniemy do Boudhanath, pięknej świątyni „z oczami” znanej z każdej reklamówki Katmandu. Obchodzimy ją wkoło po czym wchodzimy do środka. Kręcimy młynkami i dzwonimy w dzwon. Przyglądamy się modlącym i ruszamy na taras znajdujący się na dachu budynku naprzeciwko. Mnich zaprasza nas do środka, rozmawia o tym co tutaj robimy i po co jedziemy przez świat. Pyta czy zgodzę się błogosławieństwo dla mnie i dla Aiszy. Jedno więcej nie zaszkodzi więc zawiązuje nam na szyjach khakha i polewa symbolicznie wodą głowę. Wychodzimy z nim na zewnątrz a on częstuje Dominikę i Arlettę jabłkami i bananami. Duchowe przeżycie nie do opisania, zresztą zobaczcie sami:






Na koniec jedziemy do Pashupatinath. Zapada zmrok, my jednak twardo idziemy w stronę rzeki jakby przyciągani jakąś siłą. Okazuje się, że w tym miejscu odbywają się pogrzeby. Ciała zmarłych po jednej stronie rzeki przygotowywane są do spalenia na stosach a ich resztki wraz z rzeczami osobistymi lądują w rzece Bagmati. Zastygamy w bezruchu kiedy po drugiej stronie trzech mnichów najpierw wrzuca kolorowe proszki w nurt a następnie odprawiają rytuał pomagający przeprawić się do lepszego świata. Pachnie dymem, dopalają się zgliszcza po poprzednim pogrzebie, mnisi śpiewają i wymachują trójkątnymi świecznikami a nietykalni składają kolejne zwłoki zawinięte w biały materiał na pochylonym w kierunku wody stopniu. Rodzina żegna się z innym zmarłym okrytym pomarańczowymi szatami okrążając jego stos. Pierwszy płomień, nietykalny roznieca ogień specjalną miotełką aż do zajęcia się ciała. Chwila zadumy nad ludzkim życiem i jego przemijaniem. Smutna uroczystość i w takich nastrojach wracamy do domu...a właściwie to zobaczcie sami:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...